środa, 24 września 2014

10 listków z drzewa opowieści

...czyli zostałam otagowana. Nie będzie jednak - plot twist! - o książkach.

Cudowna Ola (Anth) zmodyfikowała dla mnie zasady słynnej książkowej zabawy. Ulubione książki, jeśli miałabym reagować na każde tagowanie, musiałabym wymienić już co najmniej sześć razy, a to tylko na Facebooku. Dziwnym trafem nikt w mojej najbliższej okolicy nie wpadł na pomysł, by grę trochę zmodyfikować, a przecież aż się prosi... Aż do teraz, bo oto postawiono mi wyzwanie wymienienia 10 filmów, które wpłynęły na mnie w sposób znaczący. Nareszcie!

Nie, żeby było to zadanie szczególnie łatwe. Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, mam w głowie pustkę. Ale spróbuję, nie podpierając się Filmwebem, przypomnieć sobie jakieś tytuły...

Kolejność całkowicie losowa.

1. Prestiż Christophera Nolana. Wszystko w tym filmie mnie zachwyca. Fabuła, scenografia, bohaterowie, gra aktorska, klimat - to taki film niemal doskonały, który mogę oglądać w kółko i za każdym razem dostrzegam jakieś nowe szczegóły. Gdyby ktoś przyparł mnie do muru i grożąc ostrym narzędziem kazał wyznać, jaki jest mój ulubiony film, wymieniłabym pewnie właśnie ten.

2. Stargate. Bardzo starannie nie umieszczam tutaj seriali - byłoby za łatwo - ale film Emmericha, choć bez wahania przyznaję - pod wieloma względami dość koszmarny, skierował mnie na bardzo niebezpieczną ścieżkę. To nie do końca tak, że przez niego zakochałam się w tasiemcowatych serialach SF, kosmitach i starożytnym Egipcie, ale gdyby nie on, to na pewno nie wpadłabym w taką fazę i pewnie byłabym teraz kimś trochę innym.

3. Star Trek J.J. Abramsa. Mam temu filmowi sporo do zarzucenia, zwłaszcza od czasu poznania pierwowzoru, ale wszystkie problemy nikną w obliczu tego, że ja strasznie, strasznie kocham ten film - za bohaterów, pędzącą akcję, lekką atmosferę, flary i to, jak niezawodnie jest w stanie poprawić mi humor.

4. Penelope - nowość na liście moich ulubionych filmów, ale tytuł, który momentalnie podbił moje serce. Lubię takie baśniowe klimaty, a ten film ma poza tym cudowną wymowę, która została mi gdzieś z tyłu głowy. Mam ochotę pokazywać go wszystkim, a potem przepytywać z treści. Strzeżcie się.

5. Wydaje mi się, że powinien się też tu znaleźć film Never Let Me Go. Widziałam go wprawdzie tylko raz - większość tytułów z tej listy widziałam wielokrotnie - ale, cóż, nie opuścił mnie. Złamał mi serce, przeraził, straszliwie zasmucił - jest przepiękny, oszczędny, z pustymi miejscami na wybrzmienia, które zakradają się chyłkiem i walą w tył głowy. Jego jedyną wadą jest to, że po nim książka Ishiguro wypada dość blado.

6. Podobnie jest z Gattacą - miłość od pierwszego (i na razie jedynego) oglądania. Bardzo cenię SF jako gatunek i jestem w stanie wiele znieść, gdy to wiele ubrane jest w tę konwencję, ale Gattaca jest po prostu rewelacyjnym, przepięknym, wbijającym się w pamięć filmem, do którego będę wracać nie tylko dla nieziemskiej urody Jude'a Lawa.

7. Atlas chmur też musi się tu znaleźć. Piękne historie splecione misternie w jeszcze piękniejszą historię; jeden z tych filmów, w których przy każdym kolejnym oglądaniu odkrywam coś nowego. Chyba tylko takie filmy jestem w stanie naprawdę lubić. Taki casus Moffata, y'know. Lubię puzzle.

8. Amadeus jest w moim domu filmem dyżurnym i domyślnym - co jakiś czas ktoś rzuca hasło „a może zobaczymy Amadeusza?” i wszyscy grzecznie siadają przed telewizorem. Przepiękny, przejmujący, perfekcyjnie nakręcony, równocześnie przygnębiający i zabawny, wyzwalający pełną gamę emocji - wielka miłość od bardzo dawna.

9. Kontakt, jak sądzę - nie jest filmem idealnym, ale bardzo mocno na mnie wpłynął. Nie wiem, ile miałam lat, gdy po raz pierwszy go zobaczyłam - może 12? Może mniej? Ale przez lata miałam gdzieś z tyłu głowy marzenie by, jak dorosnę, zostać jego bohaterką. To ciągle gdzieś we mnie jest i choć nigdy tego nie zrealizuję, to jest to dla mnie ciągle bardzo ważna wizja, która niewątpliwie w jakiś sposób mnie kształtowała i kształtuje.

10. Donnie Darko, festiwal ponurości i pesymizmu, najdziwniejszy chyba film na tej liście - ale zobaczyłam go i ze mną został.

Na pewno zgubiłam coś ważnego. Na pewno rano się obudzę z myślą, że popełniłam straszliwą zbrodnię, nie wymieniając jakiegoś kluczowego dla mnie tytułu. Ale trudno - miało być spontanicznie.

Nie będę nikogo tagować, bo nie wiem za bardzo kogo - na Facebooku jakoś łatwiej. ;) Ale jeśli ktoś chce się pobawić, to gorąco zapraszam i proszę o rzucenie we mnie linkiem do powstałej listy.

środa, 20 sierpnia 2014

Irene Adler


Scandal in Belgravia zawsze był dla mnie jednym z najbardziej problematycznych odcinków Sherlocka – i dalej nim zostaje. Patrząc na to, że na problemach z trzecim sezonem mogłabym wyhodować osobny zagajnik (nie, raczej nie sadzonka alert), czas może wreszcie nadać jej jakąś konkretną formę. W tym wypadku, formę drzewka.

Irene Adler jest ważnym, ale – teoretycznie – możliwym do pominięcia elementem holmesowego kanonu. Występowała w jednym opowiadaniu. Holmes wspomina o niej może dwa razy w innych. Zyskała jednak szaloną popularność wśród czytelników – podejrzewam, że głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, nawet jeśli Watson wprost napisał, że Sherlock Holmes nie był zakochany w Irene, z całej jego narracji wynika, że nie był wobec niej całkowicie obojętny – a jakaż tradycja literacka jest starsza niż dobry ship? Po drugie, jak przyznaje Holmes, były trzy osoby, które go pokonały, ale Scandal in Bohemia (Irene Adler, w polskim tłumaczeniu) to jedyna z tych historii w pełni opisana w kronikach Watsona. Dodatkowy, trzeci powód jest taki, że Irene Adler to fantastyczna postać.

Postawiona przeciwko ukochanemu przez rzesze czytelników detektywowi, daje radę wygrać z nim i wcale nie być czarnym charakterem. W wydanym w 1891 roku opowiadaniu, przynajmniej. Współczesne adaptacje zdecydowanie wolą spychać ją do tej kategorii, zgodnie z przestarzałą dość regułą, że Główny Bohater Ma Zawsze Rację.

Pierwszy z tą błyskotliwą ideą wyskoczył film Ritchiego, w którym Irene była złodziejką i miała jakieś niejasne powiązania z jego ekscelencją, doktorem Moriartym, z tego co pamiętam nie do końca dobrowolne. Do Sherlocka wrócę za chwilę, przeskoczę jeszcze na moment do następnej Irene, Irene z Elementary, o której kilka słów jest na dole tego drzewka w kategorii spoilery. Nie jestem pewna, czy przeszło rok od finału jest to dalej bardzo tajemniczy spoiler, niemniej był to dobry odcinek i nie chciałabym brać na siebie odpowiedzialności z ewentualnego zepsucia komuś niespodzianki, dół, na własną odpowiedzialność.

Rozumiem, że (filmowa) złodziejska profesja Irene miała w jakiś sposób odpowiadać jej skandalicznie nieprzystojnemu zawodowi aktorki. Nawet jeśli osadzony teoretycznie w kanonicznym czasie, film ma z realiami epoki bardzo niewiele wspólnego i trudno byłoby oddać jakiekolwiek poczucie skandaliczności oryginalnej kariery Irene. Pozostaję sceptyczna wobec skuteczności tego rozwiązania, ale chyba taka jest jego logika.

Sherlock bardzo sprytnie wymyślił sobie dominatrix, zachowując to samo rozchwianie między tym, że nie jest to jeden z zawodów, które standardowa, konserwatywna matka (o ojcu nie wspominając) doradza swojej dorastającej córce, a tym, że nie jest to problem osoby, która go wykonuje, tylko uprzedzonego społeczeństwa. Jest to mądra analogia do operowej kariery w XIX wieku.

Dlaczego jednak, na miłość boską, wpychać ją przy tym w konszachty z Moriartym?

Oryginalna Irene Adler nie miała nic wspólnego z ciemną stroną mocy. Czas na to, żeby przypomnieć sobie treść Scandal in Bohemia był już dawno, drzewko byłoby mniej krzywe, ale tutaj tendencyjnie przyda mi się najbardziej.

Do Sherlocka Holmesa przychodzi zamaskowany, tajemniczy klient – albo może raczej klient, który myśli, że jest tajemniczy, Holmes domyśla się jego tożsamości szybko, skutecznie i ku wielkiemu swojemu zadowoleniu. Czeski monarcha we własnej osobie. Czeski monarcha, który chce zawrzeć odpowiedni dla swojej monarszej pozycji związek małżeński i boi się, że fotografia z grzesznej przeszłości pogrzebie jego dynastyczne plany. Stwierdza, że kobieta, z którą jest na tej fotografii, grozi jej publikacją i oznajmia zaintrygowanemu Holmesowi, że musi zdjęcie odzyskać. Być może nie do końca świadomie podbija stawki, opowiadając o krokach, które już podjął (i które mu guzik dały) – kobietę zatrzymał już kilka razy i przeszukał, jej dom przetrząsnął (ransack, mówi, a Oxford Dictionary podpowiada usłużnie, co może kryć się pod tą czynnością: 1) Go through (a place) stealing things and causing damage:, 2) Search (a place or receptacle) thoroughly, especially in such a way as to cause harm). Nie ma przy tym mowy, żeby Irene czegoś chciała – nie ma mowy o żadnym szantażu, odmówiła też sprzedaży zdjęcia, ta propozycja była królewskim pierwszym krokiem. Czarna, gradowa chmurka na świetlistym niebie małżeńskiej szczęśliwości, Irene nie szuka zysku, grozi sabotażem zbliżających się zaręczyn bezinteresownie, jako zawistna była kochanka. O żadnych próbach cywilizowanej rozmowy nie ma wprost mowy, być może – niewinne przypuszczenie – że jedna strona była przyzwyczajona do dostawania tego, czego chce od razu i bez gadania i próba takiego rozwiązania nie przyszła jej do głowy. Dając mu mały kredyt zaufania, może i próbował, i Irene powiedziała mu, żeby poszedł do diabła, fotografia należała w końcu do niej i nie jej problemem było ukrywanie tego związku. Nic o cywilizowanej rozmowie nie wspomina, w każdym razie.

Podbite stawki pochłaniają uwagę Holmesa i przyjmuje sprawę, jakby dostał właśnie prezent świąteczny. Komplikacje, jakie napotyka, to dla niego dodatkowe bonusy – a są to ciekawe komplikacje. Wynikają bowiem z tego, że w opowieści o genialnym detektywie, w którym jego kronikarz nie spotyka ich przeciwniczki osobiście, nie ma więc dla niej dużo miejsca, Irene zdołała zapewnić sobie całkiem autonomiczną historię. Nie przez to, że Holmes jest zaangażowany w rozwiązanie związanej z nią sprawy, to jest naturalna konstrukcja opowieści detektywistycznej, jakaś niewłasna historia, którą detektyw odkrywa. Co wyróżnia Irene to prosty fakt, że Holmes nie tyle odkrywa jej życie, podczas kiedy ona biernie czeka na ostateczny werdykt. Przeciwnie, Holmes plącze się w nie i, zmuszony do nadganiania w dyktowanym przez nią rytmie, daje radę jedynie dotrzymać jej kroku. Do czasu, rzecz jasna. Znienacka jest świadkiem jej ślubu (i świadkiem na jej ślubie), co w praktyce oznacza przyspieszenie jej wyjazdu, co oznacza komplikację jego planów, co oznacza konieczność improwizacji, z której koniec końców jest niezwykle zadowolony. Jak się rychło okazuje, niesłusznie.

Watson, jak powiedziałam, nie ma kontaktu z Irene, nie ma więc szansy, żeby dać się jej wypowiedzieć. Wiemy tyle, co powiedział o niej czeski monarcha, który mi osobiście wydaje się człowiekiem raczej wątpliwej jakości i pierwszej wody dupkiem, więc do tego, co mówi o swojej byłej kochance (do której zresztą dalej coś czuje) podchodzę z pewną ostrożnością.

Z jej strony dostajemy jeden, krótki list. Dostajemy go, kiedy Irene zniknęła już ze sceny - po tym Holmes spróbował już wyrwać jej upragnioną fotografię, a ona zorientowała się w jego grze. Holmes władował jej się do domu pod zmyślonym pretekstem – zatrudnił ludzi, którzy udawali, że próbują wyrwać jej torebkę, podczas gdy on bohatersko broni jej mienia i honoru; następnie z pomocą Watsona, który miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby czuć się z całą maskaradą trochę głupio, wywołał równie fałszywy alarm, produkując dym i zmuszając domowników do ucieczki, a Irene do zdradzenia, gdzie ukryła najcenniejszą dla niej rzecz, fotografię właśnie. Holmes, bardzo tą sztuczką satysfakcjonowany, wraca na Baker Street z przekonaniem, że jutro sprowadzi Irene na głowę swojego klienta – klienta, który, pozwolę sobie przypomnieć, kazał dwa razy przetrząsnąć jej dom, dwa razy ją przeszukać i raz przeszukać jej bagaż, podejrzewam więc, że nie byłby mile widzianym gościem. Przyznam się więc do wielkiej satysfakcji, kiedy następnego dnia panowie zastali dom pusty, fotografię znikniętą i list w tonie dużo uprzejmiejszym niż sobie na to zasłużyli.

Dlaczego fotografia była dla Irene najcenniejszym przedmiotem? Wątpliwe, żeby czuła coś jeszcze do dawnego kochanka, dopiero co wzięła ślub. Nie chciała za nią pieniędzy, nie chciała nią szantażować. Gdyby faktycznie była tak mściwa, jak chciał klient Holmesa, opublikowałaby ją zgodnie ze swoją – rzekomą – zapowiedzią, spowodowała międzynarodowy skandal i narobiła kłopotów. Nie opublikowała jej. Jeśli faktycznie zagroziła, że to zrobi – a nie, dajmy na to, miłościwie Czechom panujący uznał za stosowne zabezpieczyć się na wszelki wypadek i tylko powiedział, że mu groziła – zrobiła to pewnie w pierwszym odruchu emocji, ponieważ, jak Irene pisze w pozostawionym liście, król w przeszłości czymś ją skrzywdził (pisze o sobie cruelty wronged) – możemy się domyślić, że co najmniej odprawił ją w jakiś parszywy sposób albo długo zwodził obietnicą małżeństwa (albo jedno i drugie, albo coś jeszcze w bonusie). Pisze, że zachowuje fotografię jako zabezpieczenie przed przyszłymi knowaniami tego fantastycznego człowieka. Być może ma z tym jakieś doświadczenie – i pewnie dlatego, jako polisa ubezpieczeniowa, z całego jej dobytku to właśnie fotografia przedstawiała dla niej najwyższą wartość. Niemniej, koniec końców, mimo że król po raz kolejny nasłał kogoś na jej prywatne życie, decyduje się niczego nie publikować (a mogłaby to zrobić, ze specjalnymi pozdrowieniami dla Sherlocka Holmesa).

Podejrzewam, że dlatego, że Irene była od nich wszystkich lepsza.

Z pewnością lepsza od małostkowego króla, który w przeszłości w jakiś sposób ją zranił. Który, najprawdopodobniej nie potrafiąc zwrócić się do niej osobiście, chciał ją kupić, a kiedy to nie poskutkowało - kiedy nie chciała zrezygnować z jedynego elementu zapewniającego jej jakąkolwiek przewagę w niezbyt równej relacji - potraktował ją miłą kombinacją włamywaczy i prywatnych detektywów.

Była też zresztą lepsza od wściekle konserwatywnego społeczeństwa, które rzuciłoby się na skandal, jaki wywołałaby publikacja fotografii z iście sępim zainteresowaniem. Watson pisze na początku o Irene, że była kobietą o wątpliwej przeszłości (dubious and questionable) – być może to zdanie z początku jego relacji popchnęło niektóre adaptacje w stronę robienia z niej czarnego charakteru. Z samego opowiadania wynika jednak, że Watson wypowiada się jako modelowy członek wiktoriańskiego społeczeństwa: poza karierą zawodową, Irene zgrzeszyła przesadną niezależnością i seksem pozamałżeńskim. Jej antagonistyczna pozycja wobec Holmesa była aktem samoobrony, to on wepchnął się jej do domu.

Od Sherlocka Holmesa Irene też była zresztą lepsza, również – nie wyłącznie – merytorycznie. Przejrzała go, ograła, bezdyskusyjnie wygrywając, ale nawet nie tylko o to chodzi. Holmes, przy swoim upodobaniu do mizoginistycznych uwag od czasu do czasu, tendencji, którą Watson opisuje jako cokolwiek wygasłą po przygodzie z czeskim królem, stawał po stronie swoich klientek w niezliczonych trudnych sytuacjach. Pomagał im uporać się z morderczymi pracodawcami, natrętnymi konkurentami, którzy nie rozumieli słowa „nie”, chciwymi na ich pieniądze ojczymami, sekretami z przeszłości, które mogły zniszczyć ich życie. Kanoniczny Sherlock Holmes, cokolwiek próbują pokazać współczesne adaptacje, (z Sherlockiem na czele), miał na podobne tematy wyrobioną, jasną opinię i nie potrzebował nikogo, żeby szeptał mu do ucha not cool. Ostatecznym zwrotem akcji w Scandal in Bohemia jest nie tylko to, że Sherlock Holmes przegrał. Sherlock Holmes zdał sobie przede wszystkim sprawę, że od początku reprezentował nie tego klienta, którego by wolał. Widać to bardzo wyraźnie po jego chłodnej, dyskretnej pogardzie wobec czeskiego króla, kiedy przeczytali list od Irene:
‘What a woman – oh, what a woman!’ cried the King of Bohemia (…). ‘Did I not tell you how quick and resolute she was? Would she not have made an admirable queen? It is a pity that she was not on my level?’
'From what I have seen of the lady, she seems, indeed, to be on a very different level from your majesty,’ said Holmes coldly.
 [A. Conan Doyle, Scandal in Bohemia
A potem nie zauważa wyciągniętej do pożegnalnego uścisku ręki swojego klienta – raczej ostentacyjny gest ze strony angielskiego dżentelmena o nienagannych manierach. Chyba, że przyjmiemy, że każdemu się zdarza coś przeoczyć i koncentracja Holmesa akurat na moment się wyłączyła.

Znalazł się nie po tej stronie, ale strata była niewielka, ponieważ Irene, ta z końca XIX wieku, zupełnie go nie potrzebowała. Dopiero Irene z XXI wieku, Irene, która z nim przegrała, potrzebny był, żeby – zatrważająco dosłownie – uratować jej życie, po tym jak pokazał jej, gdzie jest jej miejsce. Bardzo. Zły. Kierunek.

Jednym z argumentów usprawiedliwiających odwrócenie ról w Sherlocku bywa to, że stawki w Scandal in Bohemia są wyższe. Zważywszy, że oryginalna Irene miała w ręku wszystkie karty, nie jest to ściśle rzecz biorąc prawda, ale nawet pomijając ten aspekt, przyjmując na moment taką logikę – stawki były wyższe, ponieważ scenarzyści Sherlocka tak je napisali. Z kobiety, która zwyczajnie odmówiła oddania potężniejszemu od siebie byłemu kontroli nad własnym życiem i zdołała zabezpieczyć swoją przyszłość, nie robiąc przy tym nikomu krzywdy, zrobili tę, którą potężniejszy były próbował odmalować w salonie mieszkania przy Baker Street. Wyłącznie ich wymysłem jest Irene biorąca udział w jakimś spisku terrorystycznym – jakby nie dość mu było wad, Skandal in Belgravia był dla mnie narracyjnie wyjątkowo mętnym odcinkiem i do dzisiaj nie wiem, o co dokładnie w nim chodziło [przypis: próbowałam zdobyć jakąś wiedzę przez recenzję/streszczenie z A.V. Clubu, ale jedyne, co mi to dało, to znalezienie kolejnej fabularnej dziury, ogłaszam niniejszym bezwarunkową kapitulację na tym polu], niemniej był tam jakiś samolot, jacyś terroryści i jakieś zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Niewątpliwie była tam Irene, która sama z siebie, jako rodzaj niebezpiecznej zabawy, zbiera materiały do szantażu. Ba, na koniec odcinka, zanim okaże się, że jej niefortunne, z księżyca wzięte zauroczenie doprowadziło ją do zguby (błąd, na który jej kanoniczna odpowiedniczka z pewnością przewraca oczami), ma przed sobą na kolanach, jak mówi, cały naród brytyjski, życia liczone w setkach, jeśli Mycroft nie spełni jej wygórowanych żądań – zajmuje się więc, na dużą skalę, precyzyjnie tą czynnością, którą kanoniczny Holmes gardził bardziej niż morderstwem.

Z kobiety, która zyskała dezaprobatę społeczeństwa przed zbyt, na jego gust, niezależny tryb życia, Irene stała się czarnym charakterem, który faktycznie temu społeczeństwu zagraża. Relacja z oryginałem, która się tu tworzy – a od której Sherlock nie może się odżegnać, skoro regularnie ją wykorzystuje (albo przynajmniej chce wykorzystywać, jak długo umieszcza nazwisko Conan Doyla w czołówce) – nie jest najszczęśliwsza.

Zupełnie osobnym tematem byłoby to, dlaczego Sherlock tak bardzo nie lubi kobiet z kanonu w ich oryginalnych, niezbrodniczych wydaniach. W finale trzeciej serii, do Irene przyłącza się Mary Morstan, zdemaskowana przez Sherlocka jako płatna zabójczyni (na emeryturze). Zidentyfikowana po tym, jak, żeby ochronić swoje tajemnice, strzeliła do Sherlocka, co byłoby skutecznym sposobem powstrzymania go przed podzielenia się wiedzą z jej mężem – gdyby nie to, że rzekomo strzeliła tak, żeby go nie zabić (i co z tego, że w boleśnie długiej, introspektywnej sekwencji pokazane było jak byk, że przy życiu koniec końców utrzymała go nie precyzja Mary, a jego niegasnący nigdy geniusz w połączeniu z troską o Johna). Narracja wykorzystała to do radosnego powiedzenia „okej, to w takim razie nic się nie stało, wszyscy jesteśmy przyjaciółmi” i nikt się zbyt długo nie zatrzymywał nad kłopotliwym pytaniem, w czym, skoro nie w ostatecznym uciszeniu świadka, który wie za dużo, miała w takim razie pomóc cała szopka i czy strzelanie do innych ludzi to na pewno nie jest żaden problem. Pozostaje ono równie beznadziejnie bez odpowiedzi, co pytanie o to, dlaczego najszybsza droga do grona silnych postaci biegnie przez aktywne działanie w stronę zrobienia komuś krzywdy.

Chociaż w ten sposób klaruje się przynajmniej jedna rzecz (i może wrócę do Scandalu, wypuszczanie się w stronę trzeciej serii to kiepski pomysł). W logice większości seriali kryminalno-sensacyjnych, które lubią żonglować zagrożeniem terrorystycznym, ale nie mogą nic tak naprawdę wysadzić, bo za bardzo zmieniłoby im to realia świata przedstawionego, taka Irene faktyczni musiała zostać powstrzymana. Więc zostaje – powstrzymana, zdemaskowana, błaga braci Holmes, żeby zapewnili jej ochronę. Sherlock wychodzi, Mycroft (zapewne) odmawia i chwilę potem z kolei mamy Irene na kolanach (naród brytyjski pozdrawia), w środku nocy, na pustyni, ze łzami w oczach oczekującą na finałowy cios ze strony skrytego za turbanem faceta (skrytemu za maską czeskiemu królowi byłoby pewnie trochę przykro na taki obrót sytuacji, ale hej, westchnąłby, ostrzegałem was zawsze, że jest niebezpieczna) i chyba mniej irytującym zakończeniem tej sceny byłoby, gdyby faktycznie zginęła. Ale nie, Sherlock Holmes nagle postanowił jednak być szlachetnym bohaterem i popraktykować przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet akurat na tej jednej, która w ogóle nie powinna go potrzebować, a jakaś część widowni mniej lub bardziej metaforycznie rzuciła czymś w ekran.

Ponieważ, naprawdę, ze wszystkich ludzi, ze wszystkich kobiet, które Sherlock mógł ratować, Irene była najmniej fortunnym wyborem. Irene wyrosła na postać symboliczną, na jedną z ukochanych kobiecych postaci właśnie dlatego, że reprezentowała sobą tak rzadkie, wtedy zwłaszcza (a i do dzisiaj nie dość częste), głośne, i bezdyskusyjne babskie „TAK, MOŻEMY” i tak, mamy prawo do własnego życia, własnej historii – i nie, nie zawsze potrzebujemy faceta do rozwiązania naszych problemów.

Sherlock Holmes pomógł wyjść z niemożliwie trudnych sytuacji wielu kobietom i wiele z nich – rezolutnych, zachowujących zimną krew wobec zagrożenia, inteligentnych – nadawałoby się do opowieści, w której odkrywa w sobie małego rycerza na małym białym koniu. Violet Hunter, guwernantka, która wywęszyła, że jej pracodawca jest raczej podejrzaną figurą i sprowadziła mu Holmesa na głowę. Panna Dunbar, z The Problem of Thor Bridge, która próbowała wykorzystać zauroczenie swojego pracodawcy do sprowokowania go do zrobienia czegoś pożytecznego ze swoją fortuną i skończyła oskarżona o morderstwo. Mary Morstan, bardzo daleka od profesji seryjnego zabójcy, za to zamieszana w sekretną przeszłość swojego ojca i zdecydowanie potrzebująca profesjonalnej pomocy. I tak dalej. Conan Doyle opisał sporo takich historii. Być może – paradoksalnie – dlatego, że nie był wyśmienitym pisarzem (z całą miłością) i nie wiedział, jak płynniej włączyć ich opowieści w ciąg narracji, dawał im sporo miejsca, żeby mówiły w swoim imieniu.

Irene Adler nie opowiedziała swojej historii, nie była bowiem bohaterką, która przyszła na Baker Street prosić o pomoc. Była tą, która doskonale poradziła sobie sama, w niesprzyjającej kobietom epoce, i rzesze czytelniczek pokochały ją za to na zawsze i absolutnie nie chciały widzieć jej na kolanach. Nie jestem pewna, czy coś mogłoby temu zakończeniu pomóc, ale jeśli coś mogło mu jeszcze bardziej zaszkodzić – to sposób, w jaki Irene poniosła klęskę. To, że z ich dwójki właśnie Irene popełniła oparty na emocjach błąd, dała się zauroczyć i przyspieszony puls był jej zgubą.

Jak napisałam na początku, shippowanie Irene i Holmesa nie jest raczej niczym nowym. Watson pisze kategorycznie, że Holmes nie miał żadnych romantycznych uczuć względem niej, wydaje mi się jednak, że można potraktować jego słowa z pewnym sceptycyzmem, jeśli komuś by na tym zależało i ich potencjalne intelektualne partnerstwo daje pewne podstawy do zrobienia z nich pary w jakimś inaczej ułożonym, alternatywnym uniwersum.

Do czego kanon nie daje żadnej podstawy, to ułożenie nieodwzajemnionego zauroczenia między nimi tak, że to Irene pozostała stroną wzdychającą. Nie. Irene spotkała Holmesa, popatrzyła na niego z zainteresowaniem, ale potem wzięła swojego świeżo poślubionego męża i zniknęła z horyzontu. Sherlock Holmes wyłącznie stał jej na drodze i Irene wyraźnie nie była zainteresowana wzdychaniem do niego.

Wracamy do problemu luźnej adaptacji i tego, że Sherlockowi zasadniczo nic nie stało na przeszkodzie, żeby całą sytuację przetasować, nie musi wiernopoddańczo oddawać kanonu – niemniej, jak długo z kanonu bezpośrednio czerpie, tak długo nie uniknie bezpośrednich porównań do niego i wynikających z nich pytań. Dla części zakochanych w oryginale fanów było to zapewne pytanie „na miłość boską, dlaczego?”. W bardziej rozwiniętej formie można by je postawić mniej więcej tak: czy krótki żart słowny naprawdę był warty tego, żeby we współczesnej adaptacji odpowiedniczka wiktoriańskiej, zwycięskiej bohaterki musiała błagać mężczyznę o zapewnienie jej ochrony po tym, jak wygłosił przemowę zakończoną złośliwym podziękowaniem, za ostateczny dowód, że miłość jest przeszkodą? (I've always assumed that love is a dangerous disadvantage. Thank you for the final proof, triumfuje Sherlock, na co Irene odpowiada, już bezradnie, już ze łzami w oczach: Everything I said, it's not real. I was just playing the game. Przynajmniej nie dodaje żadnego please like me back).

Sherlock postanowił opowiedzieć historię Irene Adler na odwrót – po przeszło stu latach, robiąc wreszcie porządek z kobietą, która zmyliła inteligencję Sherlocka Holmesa. Na końcu przynajmniej również Sherlock okazuje się zainteresowany Irene – nie jest to może pełna podmiotowość we własnej historii, coś, czego można by oczekiwać od XXI-wiecznej adaptacji opowieści o kobiecie, która zyskała pełny podziw przeciwnika, jednocześnie pokazując mu, jak bardzo nie zrozumiał, której stronie pomaga, przechytrzając go i zachowując całkowitą kontrolę nad swoim życiem, ale najwyraźniej, tyle musi wystarczyć. Koniec końców, kiedy dla dawnej Irene opinie Holmesa były przypadkowym produktem ubocznym w zwycięskim pojedynku, to zainteresowanie Sherlocka ocaliło współczesnej Irene życie. Na szczęście dla niej, zaciekawiła go, była większym wyzwaniem niż sprawy zwykle przynoszone przez jego klientów. I gdyby nie jej głupie emocje, gdyby nie to, że w obliczu genialnego detektywa nie mogła przecież myśleć do końca racjonalnie, byłaby pewnie zagrożeniem.

Ktoś wreszcie dostrzegł rację czeskiego króla.




[Elementary, spoilery: tutaj trochę zależy jak na to spojrzeć. Połączenie mojej głębokiej sympatii do tego serialu i filologicznego umiłowania do komplikacji daje w efekcie interpretację, w której Irene Adler była jedynie mitem – utalentowaną malarką, niekonwencjonalnie chroniącą wybrane dzieła sztuki przez profaństwem kustoszy muzeów, która jednak została całkowicie skonstruowana na użytek Sherlocka. Jedyne, co z tego mitu zostało, to pokomplikowana relacja, jaka łączy go potem z Moriarty, Irene i Jamie są tu dwiema osobnymi postaciami, z których tylko jedna istnieje tak naprawdę, a druga jest równie nieprzestępcza, co fikcyjna. Można jednak spojrzeć na to w sposób prostszy, a też uzasadniony: Irene Adler okazała się aliasem złego geniusza. Przynajmniej jednak nikogo o nic nie błagała i koniec końców jej zgubą okazała się Joan, nie Sherlock.]

wtorek, 10 czerwca 2014

Wysokie obcasy

Jest to jedna z tych sadzonek, które rosną mi, i to w jakieś dziwne strony, od jakiegoś czasu, ostatecznie jednak to próby odseparowania z nich jednego – dość krzywego, obawiam się – drzewka sprowokowała mnie świeżo podjęta próba rozchodzenia szpilek w drodze do najbliższego sklepu. Najbliższy sklep naprawdę jest blisko, ale kiedy znienacka się rozpadało i szłam dzielnie do przodu, wymuszenie dostojnym tempem w coraz bardziej irytującym deszczu, z każdym krokiem – bardzo dosłownie – żałowałam, że akurat teraz zapragnęłam porzucić na ich rzecz wygodne, umożliwianie przemieszczanie się biegiem tenisówki.

Co, oczywiście, spowodowało nawrót nękającego mnie od czasu do czasu pytania o sens wyborów obuwniczych licznych bohaterek licznych seriali, tym razem na znacznie bardziej osobistym poziomie. Rekonstruując tok myślowy, jakim przebiegło – szczęśliwie ubrane w odpowiednie do tego celu buty – to pytanie, brzmiałoby mniej więcej: jak one, do najjaśniejszej cholery, mogą łapać przestępców w takich butach? Jedna możliwa odpowiedź jest oczywiście taka, że są po prostu dużo fajniejsze ode mnie i serdecznie im z tego powodu gratuluję.

Druga jest jednakże taka, że nie ma to zbyt wielkiego sensu.

 Uwielbiam wysokie buty. Popatrzenie na świat z wysokości dodatkowych kilku centymetrów jest miłą rzeczą, ale przede wszystkim, wysoki obcas stuka i, dobry Boże, jest to wyjątkowo satysfakcjonujący dźwięk.  Wśród tysięcy rytuałów, które pomagają ludziom przed egzaminami, mi najbardziej pomaga wchodzić na nie, stukając, od razu czuję się bardziej kompetentna. Przyznaję, że nic nie wiem o łapaniu przestępców, ale podejrzewam, że ta konkretna właściwość nie może tutaj pomagać.

Druga rzecz, szpilki (rozchodzone) – słowo honoru, dla osób niezorientowanych – mogą być zupełnie wygodnymi butami – do czasu. Potem jest już taki czas, kiedy bardzo, bardzo chce się je zdjąć, a dużo chodzenia i stania tylko ten proces przyspiesza. Moje wczesne (zbyt wczesne) eksperymenty z wysokimi butami i bieganiem w nich skończyły się dwoma tygodniami w gipsie, więc nauczona doświadczeniem, pobiec gdziekolwiek w szpilkach spróbuję tylko, jeśli bardzo będę potrzebować zwolnienia lekarskiego i złamanie nogi okaże się jedynym dostępnym rozwiązaniem, podejrzewam jednak, że nawet jeśli ktoś jest w stanie dokonać tej sztuki, nie wpływa to na odłożenie w czasie krytycznego momentu, kiedy obuta w wysoki obcas kobieta desperacko pragnie zmienić się w hobbita.

A jednak. Policjantki i agentki FBI, CBI i jakichkolwiek innych organów śledczo-ścigających w odcinkach opowiadających o długich, długich dniach pracy, okazyjnie urozmaicanymi pogonią, z reguły noszą szpilki. Biegają w tych szpilkach, skradają się w nich, siedzą w nich późnymi nocami przy swoich biurach, nad aktami spraw, i jeśli z nagła trafi je objawienie, podrywają się zza tych biurek, z miejsca gotowe, stukając wysokim, cienkim obcasem.

Najbardziej denerwujące jest tu wcale nie to, że żadnemu ze scenarzystów w głowie nie wykiełkuje pytanie, czy kobieta, którą posadził za biurkiem w ciemnym, pustym gabinecie nie będzie chciała na moment chociaż przeprosić się z anatomicznie bardziej naturalnym ułożeniem stopy. Najbardziej irytujące jest, jak w wielu przypadkach wysoki obcas to właściwie jedyne, co zaznacza w jakikolwiek sposób, że ten oto postaciowy konstrukt to kobieta.

Filmowe, serialowe, książkowe kryminały czy thrillery to flagowe przykłady tej przypadłości, jako krystaliczny produkt lat – wieków, w przypadku przekazu pisanego – powtarzania zdominowanej przez mężczyzn opowieści o dzielnych wojownikach, w których jedyną rolą bladego dziewczęcia było zostanie uratowanym i pokochanym – chociaż nie jest tak, że ta sama przypadłość nie może nękać innych gatunków. Przypadłość jest prosta do opisania i sprowadza się do tego, że kiedy kobieta wdziera się już w tę święcie męska dziedzinę tekstu akcji, ucieka, najszybciej jak wysoki obcas pozwala, od wszystkiego, co związane z jakąkolwiek problematyką – powiedzmy to w ten sposób, z braku jakiegokolwiek lepszego – kobiecą.

Te banalne, kobiece rozmowy – ciuchy, buty, kosmetyki – zostały zmiecione do komedii, gdzie, z drugiej strony, bohaterka, widocznie dostatecznie identyfikowalna przez tę tematykę, może sobie pozwolić na zaprezentowanie się w tenisówkach. Da się je znaleźć w tekstach o bardziej obyczajowym zacięciu i, przypadek nad przypadkami, często idą w parze ze scenarzystami, którzy wiedzą, co zrobić z postacią kobiecą. Kilka przykładów, z różnych miejsc, gatunków, i ciężarów dramatycznych: Lorelai Gilmore, często chodząca po ulicach swojego Stars Hollow w sportowych butach, swoją drogą. Alicia Florrick, w pilocie Good Wife mówiąca swojej pierwszej klientce, żeby zmusiła się do zrobienia makijażu, kiedy będzie wychodziła do sądu (You won't feel like it, but put on nice clothes and makeup. Not for court – for you)Robin Scherbatsky i odcinek, w którym próbowała ogolić nogi w restauracyjnej łazience. Joan Watson, siedząca wieczorami w dresach lub piżamie i, na miły Bóg, na boso.

Teksty kryminalne rządzą się inną regułą, którą można oddać jak następuje: rośnie dramatyzm, rośnie wysokość obcasa, rośnie powaga konwersacji, przecież trudno, żeby policjantki rozmawiały o lakierach do paznokci czy tuszach do rzęs, jakby na to nie patrzeć nie są to tematy przystające do morderstwa. Co byłoby założeniem do kupienia, gdyby nie to, że nie sprawdza się on nawet w wewnętrznej logice kryminałów. Jeśli nie jest to akurat True Detective, gdzie każda rozmowa musi być w bliskim sąsiedztwie rozważań o sensie życia, śmierci, zła, dobra i innych Wielkich Wartości, obniżenie tonu raz na jakiś czas się przydaje, a z jakiegoś tajemniczego powodu zawsze musi zawierać się ono w tym, co – znowu, tradycyjnie – kojarzone jest bardziej z męską stroną spectrum konwersacyjnego, sposobów spędzania czasu, etc. Faceci wymieniający mniej lub jeszcze mniej zabawne żarty nad ciałem ofiary to jest jedna sprawa, i jeśli bohaterki chcą się przyłączyć, droga wolna, będzie okazja, żeby pokazać, że nie są emocjonalne, Boże uchowaj. Ale niechby spróbowały, czekając na jakieś wyniki, raporty, cokolwiek, powiedzieć coś na temat wizyty u kosmetyczki (wymagałoby to jeszcze, oczywiście, żeby były tam dwie, ale przyjmijmy na moment, że taka sytuacja się zdarza) (z drugiej strony, bardziej ogarnięty bohater mógłby spytać swojej koleżanki, jakich marek używa, kiedy wychodzi z nienaruszoną fryzurą i nienagannym makijażem z totalnej katastrofy czy innej małej apokalipsy, miałby prezent stulecia dla żony, matki, córki, siostry, kochanki, niepotrzebne skreślić). Nowy motor, to jest solidny temat. Nowy tusz do rzęs bohaterka, jak najbardziej, może stosować, ale nie musi przecież zwracać uwagi na to, że najpierw musi taki kupić. Najlepiej gdyby sprawiała wrażenie, że wyprostowane włosy, pomalowane oczy i ogolone nogi ma w ustawieniach fabrycznych.

Jasne, nie są to problemy fundamentalne i nie wnoszą niczego nowego do pomysłów na zwalczanie wykluczenia społecznego. Broń Boże, nie chcę rewii porad kosmetycznych w serialach kryminalnych. Ale jestem w stanie sobie wyobrazić, że bohaterka kończy malować paznokcie, kiedy dostaje wezwanie, że pojawienie się nowego dowodu przerywa toczącą się poza scenami rozmowę o tym, jaka którego używa podkładu, że którejś – gasp – wypadnie z torebki opakowanie podpasek. Nie ma żadnego powodu, dla którego miałoby im to przeszkadzać w skutecznym łapaniu przestępców. Byłoby fajnie, gdyby gdzieś na dziesiątym planie, tam gdzie jest miejsce tego typu szczegółów, bohaterki nie musiały wybierać między przysłowiową zabawą samochodzikiem albo lalką.

Filmowe, serialowe, książkowe kryminały czy thrillery, w swej znakomitej większości, wpuściły - często bez entuzjazmu, mam wrażenie – bohaterki do swojego świata, ale wymagają od nich w zamian, żeby jak najmniej pokazywały, że są bohaterkami. Poza tym, że ładnie wyglądają, oczywiście. Nie dotarła do nich jeszcze idea, żeby nie wartościować drugiej strony konwersacyjnego spectrum jako płochej, banalnej i nikomu niepotrzebnej tylko dlatego, że statystycznie częściej rozmawiają o niej ze sobą same kobiety. To kwestia logistyki, nie hierarchii ważności, na litość – moda jest rzeczą zmienną, ale w tej chwili łatwiej natknąć się na człowieka, który się maluje, wśród kobiet. To nie znaczy od razu, że nie mogłaby służyć jako przerywnik równie skutecznie jak porównywanie mocy silników. W obu przypadkach trzeba po prostu wiedzieć, jak napisać z tego dobry dialog.

Piszę bardzo ogólnie i bez konkretnych przykładów, głównie dlatego, że generalnie problem nie leży w pojedynczych przypadkach, ale w ich seryjności. Nie chodzi przecież o to, żeby wszystkie bohaterki trzymały się tego, co tradycyjnie kobiece, cokolwiek zresztą miałoby to znaczyć. Nie chodzi mi o to, żeby kolektywnie nie lubiły sportu, a kochały długie rozmowy o nowych kolekcjach mody, że jest coś organicznie złego w bohaterce, która spędza swój wolny czas w pubie i nigdy nie założy różowego swetra. Chodzi o to, żeby wszystkie nie były takie same. I że jedno nie wyklucza drugiego. I, przy okazji, żeby nie ograniczać się tylko do tego, o czym sam na sam może porozmawiać ze sobą dwóch facetów. Chciałabym utrzymać to drzewko w jakimś racjonalnych rozmiarze, więc bardzo skrócę i strywializuję tę puentę, ale chodzi o to, żeby – sprowadzając zagadnienie do problemu reprezentacji – dziewczynki, które bawią się lalkami (albo, odpowiedniejsza kategoria wiekowa, dziewczynki, które wyrastają z dziewczynek, które bawią się lalkami) też mogły popatrzeć na ekran kinowy/komputerowy/na telewizor i pomyśleć, że policja to jest kariera dla nich (jak tylko nauczą się biegać w szpilkach).

To już dużo wymagań, wiem – nawet od tego, żeby kobiety były, żeby miały jakikolwiek charakter i żeby wszystkie nie były takie same, może rozboleć głowa i ewidentnie brakuje w budżecie rozmaitych produkcji kasy na ibuprom, skoro problem jest nie do przeskoczenia. Niemniej jednak, wrażenie pochodzenia z jednej taśmy produkcyjnej wśród kobiet w szeroko rozumianych produkcjach kryminalno-sensacyjnych można zwalczyć tylko przy nieuzasadnionym nadmiarze dobrej woli. Poważne, opanowane, odpowiedzialne bohaterki, na których zawsze można polegać, na odległość kija trzymane od czegokolwiek, co stereotypowo przypisywane jest kobietom – niesłusznie jako jakiejś abstrakcyjnej całości, jasne, skoro to ogólnoludzkie cechy charakteru, ale skoro są ogólnoludzkie, to czasem powinny się także bohaterkom trafić. 

Ha.

Seryjność jest widoczna tym bardziej, że da się zauważyć instynktowny opór przed pisaniem bardziej wyróżniających kobiet (i to nie tylko w kryminałach). W komediach, jasne, na zdrowie, ale gdzie indziej z reguły to one są bardziej zrównoważone, równoważące ekscesy swojego dziwacznego partnera, stoicko spokojne bez względu na wszystko. Nie jest to koniecznie problem dla głównych bohaterek, na niuansowanie których jest więcej czasu, ale na dalszych planach w kategorii „bohaterowie zapadający w pamięć” dalej panują panowie.

Ukłonem w stronę widza ma być pewnie to, że przynajmniej umieją komuś dokopać. Cóż. To fantastycznie, że scenarzyści dopuścili wreszcie kobiety do sztuk walki i używania broni. Tylko miło by było gdyby do tej niewątpliwie praktycznej umiejętności dołączyły jakieś cechy charakteru. Zaryzykuję przypuszczenie, że facet, który sprowadzałby się tylko do tego, że komuś okazyjnie przyłoży, nie zostałby uznany za najciekawszą postać roku.

 [Na pocieszenie, chociaż nie z kryminałów: czasem się jakaś trafia. Elsbeth Tascioni z TGW witana jest jednomyślnym piskiem zachwytu, kiedy pojawia się raz na te 10 odcinków i – znów przypadek nad przypadkiem – trudno o bardziej wyróżniającą się postać. Która, swoją drogą, kiedy potrzebowała przebiec przez kort tenisowy, biegła ze szpilkami w ręku. Same zbiegi okoliczności. ]

Opór może się częściowo brać z tego, że – zdiagnozowany problem – postacie kobiece są oceniane surowiej (fandomie Six Feet Under, patrzę na ciebie) i lepiej, żeby nie one były tymi trudnymi stronami.
Tutaj też mam pocieszający przykład, w dodatku kumulujący wiele bonusów w jednej, rewelacyjnej bohaterce – Brenda z The Closer. Zastraszająco kompetentna, wysoka stopniem policjantka, zdecydowanie, zdecydowanie trudna dla otoczenia (chociaż – zupełnie swoją drogą, bardzo odświeżająca rzecz – z stabilnym życiem osobistym zamiast dramatu na boku co trzy odcinki), która łapała przestępców ubrana w spódnicę w kwiatki, a za to zmieniała szpilki na tenisówki, kiedy musiała się dostać w jakieś niewygodne miejsce. Było coś bardzo satysfakcjonującego w oglądaniu, jak Brenda, w całej swojej babskiej glorii, stawiała po kątach facetów, którzy nie mieli pojęcia, co z nią zrobić. Pojedyncza bohaterka w środku szowinistycznej policji – zapatrzenie w starą, dobrą epokę, kiedy dziewczęce blondynki nie miałyby nic do powiedzenia twardym facetom było jawnie wyłożonym problemem – pokazująca rzeczonym facetom, że zdecydowanie wie, co robi dawała więcej radości niż nawet podobnie efektywna (i, miejscami, efektowna) bohaterka w serialu, który z założenia udaje, że takiego problemu w ogóle nie ma.

To jest kolejny temat, który woli się w większości omijać. Bohaterki, co prawda, są w mniejszości, ale jak już są, to są świetnie zaadaptowane, i żadnej (generalizując) nie irytuje poczucie wyższości strony przeciwnej (ani przewaga liczebna). Okazyjne sprytne uwagi dowcipnych kolegów, na które bohaterka może odpowiedzieć, są raczej zasłoną dymna niż jakimkolwiek zaadresowaniem problemu [przykład w skali mikro: tradycyjne przewracanie oczami bohaterek, którym ktoś próbuje wmówić, że są irracjonalne z powodu okresu uparcie zastępuje jakąś, która by w końcu szczerze powiedziała, że być może, halo, halo, po prostu wszystko ją cholernie boli, co faktycznie źle wpływa na cierpliwość]. Zniecierpliwienie widocznie też zostało zapisane w poczet cech, których prawdziwie silne postacie nie powinny okazywać.
 Są wyjątki, poza The Closer, na przykład:

When she walked into the building this morning, it was like someone had been through and sprayed the place with oestrogen  repellent. The British Olympic team for the Mal Self-Importance event had invaded the Lothian & Borders HQ, a rampant infestation of facial hair and Y chromosomes. They had been parading around the place with a brusque arrogance that was just dying for an excuse to tell you how much more serious their business was than anything you might be trying to get on with, such as the body of Fiona Dickson, prostitute, found bludgeoned behind Commercial Street in Leith. Fiona didn’t own any newspapers or TV stations, so manpower was likely to be a little thinner on the ground when it came to the investigation of her death, what with everyone having to impress the Scottish Office with a result on the Voss killings.Wankers.
[Ch. Brookmyre, Country of the Blind]


Drzewko w dużej mierze powstało zaraz po intensywnym seansie Orange Is the New Black, serialu, który dzieje się wśród kobiet, opowiada o kobietach i żadnej z jego bohaterek nie da się zastąpić facetem, stąd moje normalne zniecierpliwienie wobec pisania bohaterek powielaczem jeszcze wzrosło. Różne postacie, panowie scenarzyści. Najlepiej też takie, które nie muszą zabijać się w wysokich butach, żeby pokazywać, że są babami.

środa, 28 maja 2014

Sadness and serenity in the days of future past

Wpis o nowych X-Menach mógłby się właściwie zamknąć w jednym zdaniu. Albo nawet jednej onomatopei. Zasłużyli jednak na co najmniej zmutowaną plastikową niebieską paprotkę i odśpiewany nad nią podwójny peanik – bo nie da się pisać o drugim filmie, nie odnosząc się do pierwszego, to więc doskonała okazja, by docenić oba. Może to będzie raczej plastikowy niebieski bluszcz...? Nieważne.

Spoilers, sweeties.


„First Class” obejrzałam po raz pierwszy podczas Marvel-fazy wywołanej przez niejaką Findis mantrującą pod nosem „Loki, Loki, Loki”. Dla świętego spokoju postanowiłam się przebić przez filmy budujące „Avengers”, a potem już nie mogłam się zatrzymać (i dalej nie mogę). Zakochanie się nastąpiło przy pierwszej frazie wypowiedzianej po francusku przez Michaela Fassbendera. A potem przy całej reszcie. Kilkanaście razy. „First Class” jest dla mnie przykładem doskonałego scenopisarstwa, reżyserii, wyczucia nastroju i zrównoważenia elementów dramatycznych, komicznych i niezbędnych w tego typu kinematografii przydługich scen akcji. Jest przepiękny wizualnie, dynamiczny, lekki i zabawny, a przy tym nie banalny; porusza kwestie bardzo poważne i jest mocno spleciony z wątkiem politycznym, co zawsze bardzo cenię. Krótko mówiąc, to jeden z takich idealnych filmów, które wpisują się perfekcyjnie w moje oczekiwania i nie jestem w stanie za nic ich krytykować. I wcale nie chcę.

Wyczytałam gdzieś, że pierwotnie miał się koncentrować na młodości Magneto. Dobrze, że zrezygnowano z tego pomysłu, bo nie dostalibyśmy tak uroczego, puchatego Xaviera i dwóch równoległych, a potem splecionych wątków dwóch bardzo podobnych i skrajnie różniących się bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka są bardzo prości, a na drugi wcale nie. Obaj odkrywają swoją inność w młodym wieku; u jednego prowadzi do tragedii, u drugiego do wyobcowania; wywodzą się ze skrajnie różnych środowisk i różnice doświadczeń prowadzą ich do odmiennej interpretacji tej samej wstępnej tezy: wywodzimy się z określonej grupy i mamy świadomość naszej odmienności, więc jesteśmy odpowiedzialni za nam podobnych, którzy mogą potrzebować pomocy. U Xaviera skręca to później w edukację i ochronę, Erik chce zagwarantować warunki, w których taka ochrona nie będzie potrzebna.

Zawstydzająco dużo czasu zajęło mi odkrycie, jak właściwie wygląda układ tworzony przez tych dwóch bohaterów. Filmy zdają się sugerować typowy podział – Xavier to przyszły Dumbledore, przyszły mentor, obrońca i lider tej jasnej, bardziej zrównoważonej strony. Magneto jest charyzmatycznym szaleńcem, który zmierza do utopijnego celu po trupach, nie zważając na konsekwencje, nie zastanawiając się nad bardziej kompromisowymi rozwiązaniami... Ale moment. Erik jest dzieckiem holokaustu. Musiał w jakimś momencie odkryć, że do wojny, powstania obozów i całej machiny sadyzmu, której padł ofiarą, doprowadziły właśnie kompromisy. Jak ktoś taki mógłby wierzyć w dyplomację? Xavier wychował się w pałacu po drugiej stronie oceanu, a o wojnie słyszał pewnie tylko w radiu. To bogate amerykańskie dziecko, które wierzy w zwycięstwo dobra i istnienie rozwiązań, które zadowolą wszystkie strony. Wierzy w dobre intencje władz, sprawiedliwość społeczną, życzliwość spotykanych ludzi, ostateczne zwycięstwo zdrowego rozsądku. Tymczasem trzecią stroną jest widz, który wie, że ludzki lęk przed innością musi przeważyć, bo bardzo podobny lęk przez odmiennością obserwuje na co dzień. A niejednokrotnie jest ofiarą podobnych prześladowań. Budowana przez X-Menów metafora jest naprawdę oczywista. Ale to właśnie sprawia, że to bardzo dobre SF – można się cieszyć opowieścią o mutantach przeżywających ekscytujące przygody, a można tylko delikatnie skręcić i odkryć bardzo aktualną analizę rzeczywistości i odnieść ją do własnych doświadczeń. Różnych doświadczeń, bo to model, niestety, dość wielofunkcyjny.

Dynamika między bohaterami ukazuje się więc w zupełnie innym świetle. Xavier nie jest jednoznacznie dobry – jest miękki i niezdecydowany. I, przede wszystkim, zapatrzony w siebie i w gruncie rzeczy trochę tchórzliwy. Wychowywał się pod kloszem, na uniwersytecie był cudownym dzieckiem, planował zapewne kontynuować karierę naukową i spędzić życie w jakimś przytulnym kampusie amerykańskiej uczelni. Nie chce wystawiać nosa ze swojej bezpiecznej i wygodnej norki. Erik nie miał w życiu ani momentu takiego komfortu – prześladowania zaczęły się mniej więcej wtedy, kiedy się urodził? – i nie może pokładać nadziei w ludzkiej życzliwości, bo nigdy jej nie doświadczył. Widział najgorsze rzeczy, do jakich zdolni są ludzie i zna świat o wiele lepiej niż Charles. Nie czyni go to czarnym charakterem. Czyni go to jedyną trzeźwo myślącą osobą wśród postaci pierwszoplanowych. Miękkość Charlesa tylko spycha Erika głębiej w radykalizm, bo utwierdza go w przekonaniu, że musi wziąć sprawę w swoje ręce. Jak sam później stwierdza, gdyby Charles był skłonny podejmować bardziej stanowcze decyzje, historia potoczyłaby się inaczej i może nawet mogliby współpracować. Niestety taki Charles i taki Erik zbyt się różnią, by móc razem cokolwiek osiągnąć. Łatwo nie zgadzać się z metodami Magneto, ale przy bliższym przyjrzeniu się – trudno go nie rozumieć i przyznać, że w gruncie rzeczy to właśnie on ma rację i choć zmierza do celu w sposób, który może budzić nasz opór, to chyba nie ma innej drogi. Ukrywanie się i strategia unikania to nie są rozwiązania długoterminowe, a on tylko takie uznaje.

Charles Xavier jest wspaniale napisaną postacią. Budzi ogromną sympatię – może za sprawą Jamesa McAvoya, którego urok chyba obezwładnia każdego widza – do tego stopnia, że wydaje mi się, że łatwo przeoczyć jego wady. W „First Class” widać je mniej, bo jest tam u szczytu możliwości – jest empatyczny, otwarty, zdeterminowany, podekscytowany tym, co się wokół niego dzieje, pełen nadziei, że właśnie budują sobie lepsze jutro. W „Days of Future Past” mamy Charlesa zupełnie innego – i muszę przyznać, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Nie przewidziałam ponurego, pustego domu, topienia depresji w lekomanii i strachu przed samym sobą. Od „First Class” minęło dziesięć lat i mniej więcej w połowie tego czasu mógł nastąpić ten wspomniany w filmie zaciąg do wojska pierwszych współpracowników i uczniów Xaviera – co oznacza, że Charles spędził w takim stanie dobrych kilka lat? Choć z drugiej strony Magneto spędził tę dekadę w plastikowej klatce. Trudno porównywać. Co się działo między „First Class” a śmiercią Kennedy'ego? W jakich okolicznościach zginęli niemal wszyscy towarzysze Magneto? Powinnam poczytać komiksy, prawda...?

W porównaniu z Xavierem, wady Magneto są o wiele wyraźniejsze i zdają się przysłaniać ogólny rozsądek jego poglądów budowany na doświadczeniu i pesymistycznym może, ale jednak racjonalnym postrzeganiu sytuacji. I w tym momencie okazuje się, kto ma rację i kto zarazem skazany jest na porażkę. Dobry bohater (w pewnym sensie) wygra, ale nie jest to pożądany obrót spraw, nie dla tych przynajmniej, którzy sympatyzują ze sprawą. Lub się z nią utożsamiają. A to przecież dla tych utożsamiających się pisana była ta historia. Nie ma tu dobrego rozwiązania.

„First Class” jest filmem bardzo kolorowym i ekscytującym. Ekscytację nazwałabym dominującą emocją – wiemy, że to wcale nie skończy się dobrze, ale ciągle mamy nadzieję, że przy którymś oglądaniu wszystkie te cudowne postacie na końcu pójdą razem na drinka. To początek historii i o ile bohaterowie podejmują masę dyskusyjnych decyzji, to jednak otwiera się szeroka perspektywa i wiemy, że wszystko dopiero przed nimi. W „Days of Future Past” nastrój jest zupełnie inny – coś między żalem a zawieszeniem w niezdecydowaniu. Xavier-pustelnik chowa się przed światłem słonecznym i światem za grubymi zasłonami rodzinnego domu, boi się samego siebie i zrzuca na innych winę za własne niepowodzenia. Magneto również cierpi z powodu straty, ale nie daje się temu żalowi obezwładnić i ciągle dąży po trupach (a przynajmniej chciałby po trupach) do celu, który sobie wyznaczył. Raven odkrywa, że zarówno Charles, jak i Erik chcą mieć nad nią kontrolę – która może i wynika z ich dobrych intencji, ale trudno się dziwić Mystique, że postanawia od obu się uwolnić. A między nimi Logan. Och, Logan. 

Po dwóch filmach o Wolverine'ie miałam dużo żalu – bardzo lubię tego bohatera, jest tak po wiedźmińsku cyniczny i wędrujący własnymi ścieżkami, ale zarazem naprawdę sympatyczny, myślący i nawet do pewnego stopnia wrażliwy. W dwóch filmach sobie poświęconych tych cech nie ma – szczególnie w drugim, w którym myślenie wyłącza zupełnie i to widza bardzo boli, zwłaszcza o 4 nad ranem. A tu nagle pojawia się Logan doskonały. Nie jest może idealnym materiałem na podróżnika w czasie, choć jego bardzo bezpośrednie wyjaśnianie biednym młodszym wersjom bohaterów, że przybywa z przyszłości i ma dla nich robotę, jest fajnym komicznym elementem, ale jednak w tej roli świetnie się sprawdza i jest zarazem i drapieżnikiem/wojownikiem, i strategiem, i rodzicem, który patrzy na kłócące się dzieci i wzdycha ze zniecierpliwieniem, pocieszając się myślą, że kiedyś z tego wyrosną. Po dwóch nieudanych filmach odnajduje wreszcie swój mózg, i swoją wrażliwość, i jest niezbędnym członkiem drużyny nie tylko za sprawą pazurów, ale też jako osoba, która wie – to, co się stanie, to, co stać się powinno, i to, co należy powiedzieć i jak przekonać do współpracy dwóch facetów z przerośniętymi ego, których łączy naprawdę dziwna relacja. A równocześnie wie, kiedy zamilknąć, stanąć z boku, dać bohaterom możliwość podjęcia samodzielnie decyzji, które ich ukształtują. Woli im zaufać, choć ryzyko jest ogromne, bo chce, żeby stali się tymi ludźmi, których zna i ceni. Jak ja lubię takiego Wolverine'a, chcę więcej... 

Wspomnieć jeszcze wypada o Quicksilverze, który był fenomenalny i mogłabym go oglądać godzinami. A słowa „fajne, ale obrzydliwe” włączam do prywatnego słownika. Szkoda tylko, że w „Age of Ultron” zagra tę postać ktoś inny. Wysoko zawieszona poprzeczka.

Co do ogólnej idei „Days of Future Past”, bo na razie pokrążyłam sobie tylko po bohaterach –bardzo mnie cieszyła perspektywa podróży w czasie i choć spodziewałam się większego zapętlenia i skomplikowania, to może jednak dobrze, że się na to nie zdecydowano i postawiono na solidne skonstruowanie jednej wersji historii. Wielkie brawa dla twórców za przedstawienie wątpliwości, czy przeszłość rzeczywiście można zmienić i cameo Jima Kirka, który tak doskonale tam pasował! Samej przyszłości nie widzieliśmy może dużo, ale to mnie akurat nie zmartwiło, bo była przerażająca. Rzadko trafiają do mnie takie postapokaliptyczne wizje, ale ta była wyjątkowo upiorna. Strażnicy byli doskonali, naprawdę straszni. Ilekroć widzę takich przekonujących wrogów, jestem pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze wymyślić coś, co trafi do widza, który przyzwyczaił się już do wszelkich okropności na ekranie. Ostatnio tak zachwycona byłam (i dalej jestem) doktorowymi Ciszami. Wróg, który przyjmuje twój sposób ataku i się na niego uodparnia – Strażnicy wydają się niepokonani, a przy tym są maszynami, więc nie ma też szans na negocjacje. Przerażające.

Dużo widziałam krytycznych słów względem zakończenia. Prosty happy end. Nudny happy end? A skąd. Dla mnie to najlepszy typ happy endu, czyli taki, przy którym miałam łzy w oczach – bo tak, jest oczywiste od początku, że im się uda. W ostatniej chwili, ale musi im się udać. Ale jak mogłoby być inaczej? Mniejsza z Xavierem i Magneto – oni sami sobie utrudniają życie i nic chyba tego nie zmieni. Ale Logan na takie zakończenie zasłużył i nie darowałabym scenarzyście, który by go tego pozbawił. Jasne, film się kończy i nie wiemy, co będzie dalej – zapewne coś strasznego czai się za rogiem. No rest for the wicked. Ale te kilka minut zakończenia z Loganem, który z niedowierzaniem obserwuje wokół siebie normalność, o jakiej nawet nie śnił, to chyba jedna z najlepszych scen, jakie ostatnio widziałam. I'm Hufflepuff. Lubię dobrze napisane happy endy. A ten był super.

Listki i gałązki listkami i gałązkami, ale przecież wiadomo, że piszę to wszystko tylko po to, żeby wspomnieć o scenie po napisach. EGYPTOLOGISTS, GO HOME. Już wszystko wiadomo. Nie jestem w stanie wyrazić, jak strasznie cieszę się na myśl o następnej części, cokolwiek ma w niej być. :))) Uwielbiam Marvela za to, jak dopieszcza swoich fanów. Zawsze jest na co czekać i każdy kolejny film wydaje się coraz lepszy. Oby zawsze tak było.

czwartek, 22 maja 2014

Sherlock Holmes po drugiej stronie oceanu (albo: naprawdę nie umiem wymyślać tytułów)


Właśnie mignęło mi na tumblrze, że dzisiaj są urodziny Conan Doyle’a. Cały czas miałam wrażenie, że to drzewko stawia opór przy pisaniu, a ono chciało po prostu być posadzone w ten właśnie dzień, jako prezent dla jednego z moich ulubionych autorów. Oczywiście, drzewko poświęcone bohaterowi, którego rzeczony autor próbował zrzucić z wodospadu, tak bardzo go nie lubił, może wydawać się kiepskim prezentem, ale spójrzmy na to z innej strony. Ruch to zdrowie. Każde dodatkowe przewrócenie się w grobie zwiększa szanse, że sir Conan Doyle pewnego dnia zmartwychwstanie, siłą irytacji powstanie z grobu i powie nam wszystkim, co o nas sądzi.

Sezon serialowy się kończy i kolejny serial, który zapracował sobie na laurkę, to Elementary. Produkowanie czystych peaników trochę mi się jednak znudziło, chciałabym więc napisać coś o reinterpretacjach na przykładzie Elementary i o tym, jak można zrobić trudnego bohatera, w którego wcale nie ma się ochoty rzucić czymś ciężkim – co skończy się laurką dla Elemenary tak czy inaczej. Są to precyzyjnie dwa z trzech powodów, dla których wpadłam po uszy w ten serial. Trzecim jest – kto ogląda, ten na pewno może zgadnąć – Joan Watson.

Ponieważ, mimo licznych prób namówienia jej, żeby zmieniła zdanie, Joan Watson uparcie odmawia współpracy z ogólną strukturą tego drzewka, westchnę sobie do niej tutaj i potem spróbuję zaprowadzić w tym wszystkim jakiś ład. Joan Watson jest fantastyczną postacią, fantastyczną postacią kobiecą i, jeszcze szczegółowiej, fantastyczną postacią kobiecą w serialu, powiedzmy, detektywistycznym (sorry, Elementary, z całą miłością, case of the week to twój najsłabszy punkt), o co też nie jest wcale łatwo [sadzonka alert]. Mogłabym napisać osobne drzewko dla Joan, zaczynając prawdopodobnie od jej absolutnego braku tolerancji dla wszelkiego bełkotu – mizoginistycznego bełkotu, Sherlockowego bełkotu. Byłoby to drzewko, które nie ma w sobie żadnej treści, ale za to jest bardzo zielone.
[Przypis: nie jestem pewna, czy bezpiecznie zamykać paragraf stwierdzeniem, które zdaje się sugerować, że drzewko, które tutaj wyrasta jakąś treść ma. Humpf. Spróbujemy.]

Zawsze kochałam Sherlocka Holmesa. Od momentu, kiedy przeczytałam w jednym z opowiadań, że trzymał tytoń w perskim pantoflu poczułam do niego falę absolutnej i przez lata niewygasłej sympatii. Naturalne, przy mojej nieufności do świata jako takiego, byłoby więc raczej ostrożne podejście do wszelkich reinterpretacji, ale – co zauważyłam z pewnym zaskoczeniem, kiedy Sherlock Holmes zrobił się popularny w kulturze współczesnej – wcale tak nie jest i miłość, jaką wyjściowo mam do traktujących o nim opowiadań, działa na korzyść wszystkich produkcji, które mają z nim coś wspólnego. Do każdej początkowo metaforycznie macham ogonem, dopóki czymś mnie nie wkurzy. Toteż na pierwsze zapowiedzi Elementary zareagowałam entuzjastycznie i z nadzieją (zwłaszcza, że do innych, szeroko licząc trzech, współczesnych wersji miałam już swoje pretensje, i to niekoniecznie związane z ich tym, jak traktują kanon).

Byłam ciekawa, co zrobi Elementary, ze swoim radykalnym pomysłem na zmiany zasady gry. Z zapowiedzi, z opisu, z tytułu nawet uczciwie przedstawiało się jako najluźniejsza – nie licząc House’a, którego właściwie wymieniam z sentymentu – interpretacja. Nawet jeśli była to decyzja z konieczności (Sherlock i Sherlock Holmes były już zajęte, nawet Holmes brzmiałby mało charakterystyczne, z House’em, właśnie, który dopiero co się skończył), a nie świadoma wskazówka interpretacyjna, tytuł jest czytelnym odwołanie do frazy, która nie funkcjonuje – jak w końcu ustalili gorliwi fani –  w samych tekstach Conan Doyle’a, chociaż kojarzy się z nimi równie silnie, co słynne, detektywistyczne motto Holmesa. Jest to dokładna metoda, którą zastosowali scenarzyści: wzięli elementy najbardziej kojarzące się z Sherlockiem Holmesem, ale zamiast zastanawiać się, jak ustawić je paralelnie do kanonu, całkowicie wszystkie przetasowali. O ile Study in Pink, mój ulubiony odcinek Sherlocka, było misternym, wspaniale przemyślanym zaktualizowaniem założycielskiej historii Holmesa i Watsona, pilot Elementary jeśli chodzi o nasycenie nawiązaniami, wyglądał na dość rozcieńczony produkt, niekoniecznie mocno związany z oryginałem.

Częste pierwsze wrażenia były więc takie, że ma to być może jakiś sens jako serial, ale po co mieszać w to wszystko nazwiska Holmesa i Watsona, w dodatku takiego, którego – o zgrozo –  nie ma jak z Holmesem slashować, bo jest kobietą?
[Przypis: ta sama wynaturzona ciekawość, która prowadzi mnie czasem ku ultra prawicowym blogom, pchała mnie też ku śledzeniu taga poświęconego Elementary na tumblrze i częstotliwość, z jaką spotykałam mętny ciąg argumentów, dowodzących, że jest to serial homofobiczny była zabawna/niepokojąca, zależnie od tego, jak kto podejdzie do sprawy. Z czasem tag Elementary został przejęty przez ludzi oglądających Elementary i chociaż pod tym względem świat stał się trochę rozsądniejszym miejscem.]

 Nie było to na początku bezzasadne pytanie. Sherlock w pilocie wychodził na kolejną wersję, tylokrotnie już przerabianego, społecznie odizolowanego, socjopatycznego bohatera, który przy całym swoim geniuszu z jakiegoś tajemniczego powodu nie jest w stanie wziąć pod uwagę podstawowych reguł działania ludzi. Chyba że akurat jest mu to do czegoś potrzebne, oczywiście, wtedy magicznie nabywa tę umiejętność na wymagany czas i za chwilę traci ją z powrotem. Tylko, zamiast utartym zwyczajem innych bohaterów z podobnym problemem, nie wykorzystuje tego przypływu talentu na zrobienie czegoś miłego dla kogoś z szczęśliwego kręgu wybrańców zaszczyconych jego specjalnymi względami, i przekonanie otaczającego go – na ekranie i przed ekranem – świata, że jest cudowny, tylko społecznie nieporadny. Elementary!Sherlock z neurotycznie niemiłego zrobił się z premedytacją niemiły i dogryzł Joan tam, gdzie bolało najbardziej, w bardzo klarowny sposób chcąc się jej pozbyć. Nie była to rewolucyjna zmiana.

Joan występowała w roli chirurga, tyle że byłego, i bez żadnej wojny na koncie – jej traumą był popełniony w czasie operacyjny błąd, który kosztował pacjenta życie, wypadek, po którym zrezygnowała z praktykowania medycyny. Okazało się to sprytnym ruchem, lekarska kariera oryginalnego Watsona zawsze była na dalekim planie – strata więc była niewielka, a problem z wpasowaniem pracy zawodowej i asystentury w śledztwach mógłby okazać się trudny do rozwiązania przy dwudziestu kilku odcinkach. Niemniej, w pierwotnym rozdaniu kart Elementary wydawało się zainteresowane kanonem niewiele bardziej niż House, zawsze oparty na wolnych skojarzeniach z Conan Doyle’owym Holmesem i bez żadnych zobowiązań wobec kanonu.

Okazało się jednak, że z innego niż Sherlock punktu wyjścia, Elementary przyjmuje też zupełnie inną strategię, wcale nie mniej wierną wobec oryginalnego tekstu. Jak wspomniałam, moje głębokie rozczarowanie Sherlockiem ma niewiele wspólnego z tym, jak serial traktuje sam kanon. Poza ekstremalnymi przypadkami – takimi jak Irene Adler, klęcząca w środku ciemnej nocy w jakimś dzikim zakątku niecywilizowanego świata i pilnie potrzebująca ratunku – przyjmuję do wiadomości złotą wolność luźnej reinterpretacji (mogę ją nawet przyjąć w ekstremalnych przypadkach, tyle że bez żadnej zmiany efektu – dla przykładu: zmienienie Irene z postaci, która definitywnie wygrywa w postać, która definitywnie przegrywa, jak każda równie ewidentna zmiana coś podkreśla i nie jestem wielką fanką tak sformułowanego przekazu), inaczej oglądanie seriali z współczesnych Holmesem w ogóle nie miałoby sensu. Niemniej jednak, w warstwie reinterpretacyjnej, Sherlock, serial,  który w czołówce obiecuje widzowi produkcję na podstawie prac Arthura Conan Doyle’a, prędko przekształcił się  ze współczesnej adaptacji w luźny zbiór cytatów i zabaw szczegółem w mniej lub bardziej udanych odcinkach, kiedy tymczasem Elementary  coraz bardziej stawało się pierwszą współczesną adaptacją, która zamiast wykorzystywać  żonglerkę cytatami i zadowalać się zakopywaniem w opowiadanych historiach wyrafinowanych nawiązań ku uciesze koneserów, bierze krok w tył i bliżej przygląda się samym bohaterom, pisząc ich tak, żeby oryginalne postacie miały wreszcie współczesnych odpowiedników, których będą mogły rozpoznać.

Jakkolwiek pojęta i definiowana, wierność kanonowi jest tylko jedną kategorią oceny, dla ludzi niezainteresowanych opowiadaniami Conan Doyle’a zupełnie zresztą nieistotną, ale jestem pewna, że nie tylko ja byłam szczęśliwa, kiedy dostałam wreszcie ukochanego bohatera we wcieleniu, do którego z odcinka na odcinek przywiązuję się coraz bardziej, zamiast coraz bardziej żałować, że ktoś go jeszcze nie wepchnął pod londyńskie metro.

Z ogólnego punktu widzenia – i subiektywnie, każdemu wedle uznania – taki Sherlock jest też ciekawszym materiałem na bohatera. Dla wyższego dobra logiki wywodu napiszę to jeszcze raz, wprost: bohaterowie, którzy przez swoją wyjątkowość, z jakiegoś powodu dostają dziką kartę na bycie absolutnym dupkiem, znudzili mi się do żywego. House, który jest jednym z założycielskich seriali przy tego typu portretowaniu postaci, przynajmniej pamiętał (zazwyczaj – w pewnym momencie spójność przestała być jego najmocniejszą cechą), żeby pobierać od swojego głównego bohatera należytą zapłatę – akcja, reakcja, tego typu prawa fizyki. Jego spadkobiercy w dużej mierze cieszą się jeszcze w dodatku trudną do zrozumienia lojalnością, nie tylko wśród ludzi, którym przynajmniej raz od wielkiego dzwonu pokazują jakąś swoją lepszą stronę, ale też wśród szeroko pojętego dalszego otoczenia, oświeconego najwyraźniej blaskiem ich unikalności.

Elementary postanowiło być unikalne w inny sposób. Działa według principium akcji i reakcji, ale zmierza ku innemu celowi, konsekwentnie dekonstruując mit Trudnego Bohatera – mając do niego równie wiele cierpliwości, co Joan do bełkotu (ha, a jednak, jest w tym jakaś struktura, zwycięstwo, zwycięstwo). Elementary!Sherlock jest równie trudny jak każdy inny Sherlock, egocentryczny, szorstki, często niedelikatny, miewa dość choleryczny temperament i jest jeszcze cała ta sprawa z heroiną, którą Elementary ma gruntownie przemyślaną i traktuje śmiertelnie poważnie, nie jak wygodną wymówkę narracyjną, kiedy akurat trzeba podbić stawkę i podkreślić jaki to nasz Trudny Bohater jest trudny. Nie brakuje mu ekscentryzmu ani wysoce krytycznego podejścia do świata. Alienuje ludzi – i alienuje się od ludzi. Widzi świat inaczej, wyraźniej, klarowniej, przyswaja i przetwarza informacje, myśli szybciej niż większość ludzi, i pewnie często jest już zajęty weryfikowaniem swojej trzeciej hipotezy, zanim jego rozmówca zdąży porządnie sformułować pytanie. Ciężko w tych warunkach o zawiązywanie bliskich przyjaźni.

Sherlock nie jest zainteresowany zmienianiem warunków. Elementary nigdy nie było historią naprawiania Sherlocka Holmesa i nie taką rolę gra Joan Watson w jego życiu, o czym za chwilę [pomaga mu, oczywiście – najpierw zawodowo, potem przyjacielsko, ale nie chodzi o to, żeby zrobić z niego respektowanego mieszczanina]. Sherlock jest trudny, jest wyjątkowy, jest ekscentryczny i nie ma z tym wszystkim problemu, jeśli akurat osobista tragedia nie przyspiesza jego wrodzonego talentu do autodestrukcji, którą przejął po swoim pierwowzorze – i jest sporo osób, które denerwuje, a nie ma ani ochoty, ani cierpliwości, żeby ich do siebie przekonywać.  W drugiej serii, mówi do Joan na koniec jednego odcinka, że traktuje empatię jako przydatne w pracy narzędzie. Stopniowo zauważalna różnica między nim a barwnym zbiorem Trudnych Bohaterów jest taka, że przypływ zrozumienia ludzkiego charakteru w pilocie nie był wcale taki nagły, że Sherlock, na mniej lub bardziej teoretycznym poziomie, ogarnia działanie ludzi cały czas, nie tylko w wygodnych dla fabuły miejscach, nawet jeśli z najbardziej pragmatycznego powodu. Jest, jakby na to nie patrzeć, detektywem. Zrozumienie motywu wydaje się raczej przydatne w jego karierze zawodowej.Zaraz zastrzega jednak:   I am not a nice man. It's important that you understand that. It's going to save you a great deal of time and effort. There is not a warmer, kinder me waiting to be coaxed out into the light. Zdecydowanie możemy się zgodzić, że gdyby English Oxford Dictionary chciało zrobić wersję ilustrowaną i szukało reprezentatywnego Brytyjczyka do zilustrowania słowa nice,  aplikacja Sherlocka zostałaby zwrócona z wielkim, czerwonym NIE na kopercie. Sherlock potrafi być wredny, potrafi komuś dogryźć, złośliwość ma wyostrzoną jak orientację na szczegóły, złośliwość czasem działającą w zabójczym duecie z bezkompromisową szczerością, wobec siebie i innych. Z tym tylko, że nikt się nigdy nie oszukiwał – Sherlock siebie, Sherlock innych bohaterów, serial widzów – że wie, co robi. 

Z kind,  jednak, sprawa jest trochę inna.

Jasne, Sherlock potrafi być, mówiąc wprost, koszmarnym wrzodem na tyłku, ale jego ekstremalna wersja z pilota okazało się jednorazową manifestacją uroku osobistego – dopiero co wypuszczony z odwyku, z całkiem zrozumiałych, jak się okazuje, powodów niechętny, żeby dopuścić kogoś gdziekolwiek bliżej siebie, za to palący się wręcz do udowodnienia – głównie sobie – że dalej potrafi pracować, zaprezentował się z najbardziej beznadziejnej strony, jaką miał do dyspozycji. Co jeszcze piękniejsze, od wczesnych odcinków pojawia się jego naturalna, głęboka przyzwoitość w stosunku do ludzi potrzebujących pomocy, czy to zależnych od niego, czy po prostu postawionych przez życie w podbramkowej sytuacji. Nie wiem, czy tylko ja zastrzygłam uszami, ale przyzwyczajona do wzoru Trudnego Bohatera, którego Trudne Życie Wyizolowanego a Wyjątkowego Indywidualisty zmusza do Bycia Trudnym dla Świata Jako Takiego, na początku nie byłam pewna, czy te pojedyncze przypadki, kiedy Sherlock poświęca komuś chwilę czasu w celu innym niż błyśnięcie inteligencją, zamierzają utrwalić się w jakiś stały wzór. Utrwaliły się. W serialu, w którym John Watson zmienił się w Azjatkę, w którym cały cyrk przeniósł się do Nowego Jorku, w którym kontakt w policji nie nazywa się Lestrade, a Mycroft jest właścicielem sieci restauracji, pojawił się Sherlock Holmes, którego znałam całe życie –  z poczuciem osobistej odpowiedzialności za swoich klientów, znajomo niską tolerancją wobec wszelkich form przemocy, głęboką pogardą dla szantażystów i ludzi, którzy wykorzystują czyjeś słabości, który nie tylko nie obraził się na English Oxford Dictionary za odrzucenie jego kandydatury do edycji ilustrowanej na tyle, żeby nawet nie zapoznać się z definicjami kilku haseł – jak współczucie, żałoba, etc., etc., długa lista słów najzwyczajniej w świecie przydatnych komuś w jego profesji –  ale nawet większość z nich zrozumiał (a może po prostu znał). Jest to najlepsze nawiązanie do kanonu jakie mogłam dostać.
[Przypis: z początku przez przypadek, teraz już świadomie zrobiłam sobie na swoim tumblrze taga zadedykowanego w dużej mierze stabilnemu związkowi Sherlocka i Przyzwoitości, zatytułowanego, bardzo uczciwie I love him so much poręczny zbiór przykładów, jeśli ktoś byłby zainteresowany. Uwaga, spoilery.] 

Jednym z takich słów definitywnie byłby też szacunek.

Elementary nawet nie próbuje postawić pytania, dlaczego otoczenie miałoby tak dostać po oczach blaskiem – flarą, być może – wyjątkowości Sherlocka, że przestało wymagać od niego chociaż minimalnego ukłonu w stronę tych irytujących konwencji społecznych, jak – ot, dla przykładu – tej, w której traktowaniem drugiego człowieka jak kretyna nie zdobywa się jego wiecznej sympatii.  Elementary [przypis: tutaj można by wstawić gifa z Joan Watson przewracającą oczami] z góry odpowiada: nie miałoby dlaczego i szuka innych sposobów interakcji między swoją wyizolowaną, specjalną perłą społecznej nieporadności a resztą świata.

Znajduje kilka podejrzanie łatwo. Reszta sportretowania Trudnego Bohatera byłaby mniej ciekawa, gdyby nie systemowe umieszczenie Sherlocka wśród ludzi, którzy, uznając jego unikalną, w istocie, inteligencję, nie przestają uważać, że dalej mają pełne prawo być traktowani – ujmując to mało może erudycyjnie – z sensem.

Skutkuje to oczywiście tym, że policjanci z NYPD, których Sherlock traktuje raczej szorstko i nie kryje za bardzo wątpliwości do ich kompetencji, pozwalają sobie go nie lubić. Są jednak ludzie, z którymi Sherlock współpracuje bliżej, których kompetencje dostrzega, a profesjonalne relacje z nimi są dla nieco cenne. I niesamowita rzecz, okazuje się, że można zachować unikalność, inteligencję, trudność i co tam jeszcze bohatera, który jest w stanie okazać szacunek drugiemu człowiekowi. Nie jest to dzieło Joan. Przykładowo, odcinek, w którym Sherlock spowiada się Gregsonowi ze swojego nałogu, wprost mówiąc o szacunku dla niego (Gregsona, nie nałogu) wyprzedza moment, w którym Sherlock zaakceptował zawodową rolę Joan w swoim życiu, co dopiero zaczął rozważać pełniejsze partnerstwo.  Bardzo możliwe, że – odwrotnie – jest to cecha, która w ogóle umożliwiła Sherlockowi przekonanie Joan do zostania, umożliwiła im działanie wspólnie, kiedy Joan zdecydowała się na kolejną zmianę kariery. Bardziej niż możliwie, że jest to właśnie ta cecha, która umożliwia im funkcjonowanie w quasi-oryginalnej dynamice, w której potoki złośliwości, jakie regularnie kierował Holmes w stronę swojego kronikarza, współgrały z uznawaniem jego wartości, jako współpracownika i przyjaciela.  

Scena z Gregsonem celnie zresztą ilustruje jeszcze jedną rzecz, mianowicie, że bezlitosną szczerość bohatera można wykorzystać w dwie strony. Poza bronią, wyostrzoną ostrym, złośliwym dowcipem, którą można rąbnąć każdego nieszczęśnika, który nawinie się pod rękę, Elementary robi z niej też tę firmową, desperacką szczerość, której Sherlock nie lubi – a Jonny Lee Miller (niech szczęści się człowiekowi, który uznał brytyjskość Sherlocka za wartą zachowania i dał nam w efekcie Jonny’ego Lee Millera) gra ją fantastycznie, dobry Boże, to drżenie głosu. Zdobywa się na nią jednak bez bata nad głową ani groźby zagłady zachodniej cywilizacji, jeśli nie wychynie zza swojej aury tajemniczości w ostatecznym geście uczciwości wobec drugiej osoby raz na serię/dwie serie/siedem serii/meh, cywilizacja i tak jest przereklamowana. Wpływ Joan na częstotliwość występowania tych momentów może być już nieprzypadkowy.

Wydaje się jednak, że co naprawdę zmieniła Joan to przekonanie Sherlocka, że nie jest w stanie zbudować jakiejkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Zanim  pojawiła się na obrazku, dorobił się jednego, raczej zdystansowanego przyjaciela (Alistaira, mam na myśli) i pokaźnej sieci znajomości ze specjalistami w różnych dziedzinach, z którymi, zawsze gotowy do wchłonięcia nowej wiedzy, utrzymywał korespondencję – można przypuszczać, że o bardziej profesjonalnym niż personalnym charakterze. I, oczywiście, tej jednej relacji z człowiekiem, który mu dorównywał, relację, która, raz w jego życiu, opierała się na całkowitej równości, ale nie skończyła się najlepiej. Delikatnie mówiąc. W jednym z ostatnich odcinków na spotkaniu AA Sherlock mówi o zagrożeniach, które mogą popchnąć go z powrotem do nałogu – i przyznaje, że brak kogoś, kto mu dorównuje, jest największym z nich. Widziałam wiele fochniętych komentarzy w imieniu Joan, która zaiste jest rewelacyjna i nie zasługuje na nic innego niż absolutny szacunek i absolutne przywiązanie. Oba ma. Niemniej, Sherlock ciągle ją uczy. Joan zauważa rzeczy, których on nie widzi, ma wiedzę, której on nie ma, są wobec siebie komplementarni, co bardzo pomaga ich współpracy. Gdyby jednak potrzebował, mógłby wyprowadzić ją w pole, z większym trudem niż resztę świata, na pewno, ale potrafiłby to zrobić.  Kiedy Sherlock mówi, że jest without peer, ma na myśli tę jedną osobę, która mogłaby pokonać go w jego własnej grze - i nie jest to kryterium wymagane, żeby, jak powie Joan na końcu odcinka, cenić ją jako osobę. Sherlock zdaje sobie sprawę, że wypracował kontakty głębsze niż czysto służbowe z ludźmi, którzy nie mieliby z nim szans, ale którzy mimo wszystko nie pozwalają mu wejść sobie na głowę, którzy wyciągają wobec niego konsekwencje, kiedy zapomni mu się, że nie jest centrum całego uniwersum. Powoli rodząca się współpraca i przyjaźń z Joan przekonały go, że ten dodatkowy wysiłek w ich stronę jest warty wykonania.  

Elementary nie trzyma Sherlocka za rękę i nie pilnuje, żeby zawsze pozostawał po heroicznej stronie mocy. Pozwala mu się potykać, w mniej lub bardziej spektakularny sposób i jest wobec niego nie mniej szczere niż on wobec reszty świata. Zamiast szastać nim od jednej charakterystyki do drugiej, w zależności od tego, czy potrzebuje wersji czarującej czy wnerwiającej, daje mu miejsce, w którym może zaciekawiać widzów swoim, zaiste trudnym, charakterem.  Pozwala mu budować relację z Joan w sposób, w którym widać, co obie strony z tego interesu mają – w pierwszym sezonie, powoli i ostrożnie z konfliktu, napięcia i chaosu doprowadza ich do stabilnej, zrozumiałej współpracy. Drugi sezon był bardziej rozchwiany i trochę pozbawiony celu, chociaż przynajmniej nie wpadł w pułapkę coraz bardziej dramatycznych finałów (gdyby zrobił bardziej dramatyczny finał niż poprzedni, mielibyśmy problem), ale doprowadził swoich bohaterów do ciekawego punktu wyjścia na dalszą drogę i jestem bardzo ciekawa, co z tym punktem wyjścia zrobią.

 Przypisy końcowe:

[Największym grzechem tego sezonu było, że nie zawsze wiedział, co zrobić z Joan. Mamy coś ze sobą wspólnego najwyraźniej, bo mi też przychodziła bardziej przy okazji niż w zaplanowany sposób. Czuję się o tyle rozgrzeszona, że jeśli ostał się ktoś, kogo trzeba przekonywać, że jest rewelacyjna, i tak pewnie jest to beznadziejny przypadek. Ale jeszcze raz, z korony tego nieszczęsnego, zbyt wysokiego chaszcza: Joan Watson jest rewelacyjna. Amen. ]

[Jeśli ktoś ma nadmiar dobrej woli, może uznać to za kompozycję klamrową.]

[Chociaż poniekąd, nie sądzę, żeby kompozycja klamrowa służyła drzewkom.]




czwartek, 8 maja 2014

Herstory

The Good Wife popełniła odcinek, który nie był, w żadnej mierze, zły, ale nie wpadłam po nim w falę bezgranicznego zachwytu, utrudniającego zebranie jednej spójnej myśli, jest to więc pewnie dobry moment na kolejny peanik do mojego ulubionego serialu. Peaniki do TGW produkuję dość regularnie i prawdę powiedziawszy obiecałam sobie, że się z nimi opanuję, ale potem stał się piąty sezon, który jest perfekcyjnym połączeniem długiej, 22-odcinkowej formuły z jakością charakterystyczną dla znacznie krótszych produkcji, z reguły telewizji kablowych.

The Good Wife zaczyna się od skandalu obyczajowego i politycznego, od Alicii, która stoi koło swojego męża, skompromitowanego polityka uwikłanego w skandal obyczajowy i oskarżonego o korupcję – która ma do odegrania rolę wiernej żony, kiedy pytania reporterów, nawet jeśli skierowane do niej, kompletnie nie jej dotyczą. Ale to Peter (Bogu dzięki) będzie marginalną postacią. Alicia wróci do swojego zawodu, do praktykowania prawa, po długiej przerwie i z nazwiskiem, które budzi powszechną sensację i starając się przetrwać, ochronić swoje dzieci przed medialną burzą i zachować przynajmniej część zdrowych zmysłów, zacznie, kawałek po kawałku, konstruować własną historię.

Część bezspoilerowa

Trudno napisać, na czym zasadza się fenomenalny poziom obecnego sezonu bez roztrząsania jego fabuły, ale spróbuję przez moment operować ogólnikami – przede wszystkim, dość oczywistym stwierdzeniem, że piąty sezon nie wziął się z powietrza i TGW od zawsze była wyróżniającym się serialem, pod tyloma względami, że na pewno o którymś zapomnę.

Można zacząć tę wyliczankę od standardowo wymienianych zalet – świetna gra aktorska, świetne tempo odcinków, utrzymujących co najmniej szybkie, a często i zawrotnie szybkie tempo, wspaniały humor, Alicia, Kalinda, Diane… A nie, moment, to są niestandardowe zalety.

Naprawdę nie jestem dobra w koherentnym pisaniu o The Good Wife.

Legal drama/political drama, jak podpowiada w kwestii charakterystyki gatunkowej wikipedia, może nie brzmieć jak najbardziej pasjonujący materiał na budowę, tydzień w tydzień, ciekawej case of the week, świętej podstawy każdego proceduralnego serialu, TGW jednak znalazła na to sposoby. Wypróbowaną metodą wielu seriali, które wcale kryminalne nie są, a trochę tego żałują, zapożyczyła sobie kilka kryminalnych chwytów dla urozmaicenia pokazywanych spraw – sztandarowy zestaw, używany z umiarem (to jednak firma prawnicza, nie policja, czas na dochodzenie jest ograniczony –  jest to właśnie urozmaicenie, nie robienie zminiaturyzowanych wersji Raportu tulipana), i nie ma co w nim szukać nowo odkrytego kontynentu, ale nie bez powodu produkcje kryminalne nigdy nie wychodzą z mody. Dobra zagadka, mniej bądź bardziej zaskakujący zwrot akcji, element niepewności co do winy klienta – są to karty, które, jeśli dobrze nimi zagrać, zawsze pomagają. Asem w rękawie w przypadku TGW jest nierozerwalny związek tych quasi-kryminalnych zagadek z Kalindą, jedną z ciekawszych bohaterek tego serialu – i w przypadku TGW „jedna z ciekawszych’ nie oznacza, halleluja, „ciekawszą z całych dwóch, w porywach do trzech”.

Jeszcze ciekawsze – dużo ciekawsze, szczerze mówiąc – niż sprawy kryminalne są sprawy aktualne. Możliwość szybkiej reakcji na otaczający świat, z paletą jego bardzo bieżących problemów, jest tym jednym atutem, z którego seriale mogą czerpać pełniej niż wiele innych tekstów kultury, jeśli tylko mają ku temu chęć, umiejętności i pomysł –  już cięższy do skompletowania zestaw, którym TGW dysponuje i regularnie używa, zarówno na poziomie pewnych ogólnych zjawisk społeczno-polityczno-kulturowych-technologicznych, jak i konkretnych zdarzeń z historii kompletnie najnowszej. Nie zawsze jest to całkowity sukces, ale proporcja udanych, a nawet bardzo udanych odcinków na 22 w sezonie jest niezmiernie satysfakcjonująca.

W ramach swoich 22 odcinków TGW od zawsze flirtowała z nieproceduralną, mimo wszystko, strukturą większej historii. Naturalnie, zawsze opiera się o opowieść o swojej głównej bohaterce, ale budowanie większej całości idzie dalej, dalej nawet niż konsekwencja w historiach poszczególnych głównych bohaterów – między małymi, jednoodcinkowymi historiami, TGW stara się konstruować większe, kilkuodcinkowe czy całosezonowe wątki, zawiązywane między różnymi grupami bohaterów i różnymi grupami wpływów, wychodzące z różnych historii i zmierzające w różnych kierunkach. Żonglując poszczególnymi wątkami, sami zastawiają na siebie najwięcej pułapek i nie wszystkie wychodzą równie dobrze, niektóre, bez żadnej wybrzmiałej konkluzji, giną w pomroce dziejów (a jeden nigdy nie powinien był z niej wychodzić – pozbawione entuzjazmu pozdrowienia dla Nicka). Czasem robi się zbyt tłoczno i to chyba największy grzech konstrukcyjny tego serialu, przydarzający mu się raz czy dwa na sezon, przeładowanie, które wykoleja tempo odcinka. Przy dużych prędkościach, jakie TGW utrzymuje zazwyczaj, jest to jednak grzech do odpuszczenia.

Jeśli zresztą circa dwoma przeładowanymi odcinkami na sezon mamy płacić za fantastyczną zbieraninę postaci, które zaludniają świat tego serialu i czasem go zakrzykują, próbując dojść do głosu z własnymi historiami – jest to w dalszym ciągu interes stulecia. Bohaterowie The Good Wife są zbiorową personifikacją cudu. Ci najważniejsi, oczywiście, ale także mniej lub bardziej poboczni – sędziowie, prokuratorzy, prawnicy strony przeciwnej, klienci, biznesmeni, politycy, czego dusza zapragnie, a wszystko to – ostatni punkt, bo chciałabym kiedyś skończyć to drzewko – w sensownej reprezentacji damsko-męskiej. 

I reprezentacja damska jest naprawdę, naprawdę rewelacyjna. Diane, z jej liberalnym światopoglądem i silnym charakterem może być miłością od pierwszego wejrzenia, a będzie można się w niej zakochać tylko bardziej, w miarę upływu czasu,  Kalinda... Cóż, gdzieś na początku serialu, na pytanie o to, kim jest, skoro nie policjantką, Kalinda odpowiada prawdomównie I'm Kalinda i naprawdę trudno scharakteryzować ją celniej. Sama Alicia, w fantastycznym wykonaniu Julianny Margulies, może się początkowo wydawać przez nie trochę zagłuszona, ale nie jest to permanentny stan. The Good Wife jest, w gruncie rzeczy, głównie historią Alicii, Alicii, której życie wywróciło się do góry nogami, która robi w nim porządek, która pokazuje pazurki, kiedy trzeba i wcale nie jest taka miła, jak mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać, kiedy sytuacja tego wymaga.

Jeśli ktokolwiek odczuwa w swoim życiu niedosyt dobrze napisanych bohaterek, TGW jest dokładnie tym serialem, który należy obejrzeć. Jeśli nie, dalej jest dokładnie takim serialem, z wszystkich wymienionych, jak również kilku pominiętych powodów, po pierwsze, a po drugie, dobrze napisanych bohaterek nigdy za wiele. W ogóle, dobrze napisanych bohaterów nigdy za wiele, a z facetami TGW bynajmniej też nie ma problemu.
Jak widać moje zdolności skonstruowania koherentnego tekstu cokolwiek się wyczerpują, spróbuję więc jeszcze westchnąć spoilerowo do piątego sezonu, zanim zanikną kompletnie.




Część spoilerowa

Niech będzie świadectwem mojego zaufania do The Good Wife, że piszę to na dwa odcinki przed finałem: piąty sezon na razie zdecydowanie jest moim ulubionym. Nie jest to częsty przypadek. Widzowie długich, sieciówkowych seriali są często świadkami tego, jak w okolicach piątego sezonu (lub wcześniej) formuła się już zużywa, kolejne odcinki powtarzają swoje pierwowzory w coraz to gorszym stylu, bohaterowie rozmywają się w coraz gorszej charakteryzacji i człowiek zostaje, rozdarty między sentymentem do kiedyś ukochanego serialu, ciężką do zwalczenia ciekawością, co będzie dalej, a głębokim zdegustowaniem w odpowiedzi na to, co jest mu teraz serwowane.

Widzowie TGW szczęśliwie nie mają jeszcze tego problemu.

Zachwianie status quo w finale czwartego sezonu mogło niepokoić – czy twórcy na pewno są w stanie napisać, to, co obiecali, czy na pewno mają na to dobry pomysł, a nawet jeśli mają – czy za duża ilość wątków nie pogrzebie ich kompletnie. Otóż, twórcy mieli pomysł i, co równie ważne, mieli pomysł jak panować nad pomysłem. Od kreowanego w pierwszych odcinkach napięcia wśród konspirujących rozłamowców, niepewności Alicii, podwójnego znaczenia każdej jej rozmowy z Willem, przez Hitting the Fan, którego jedyną wadą było to, jak niemożliwie wysoko stawiał poprzeczkę reszcie sezonu, przez odcinki, które nastąpiły już po rozłamie i które dały sobie z tą poprzeczką radę – niesamowita, szaleńcza seria wyśmienitych odcinków, w których Alicia i Will po przeciwnych stronach barykady znaleźli, wydawało się, najciekawszą realizację swojej pokomplikowanej znajomości, szczególnie w The Decision Tree. Will, który projektował sobie w głowie kolejne scenariusze przesłuchiwania Alicii, od pytań profesjonalnych do personalnych, od zwycięstwa w sądzie do osobistego, małodusznego odwetu, mógł pewnie irytować, ale ja mu szczerze współczułam – zwłaszcza, że w swoim zacietrzewieniu nie wziął pod uwagę, że jeśli tylko spróbuje personalnego podejścia, zostanie pokonany we własnej grze, Alicia miała długi i wymagający trening, dzięki uprzejmości Petera.

Wreszcie, jeszcze z daleka od stabilizacji, ale przynajmniej po ustaleniu kierunku, w którym można jakąś znaleźć, nastąpił naprawdę niespodziewany zwrot akcji i Will stracił życie w nagłej, przypadkowej strzelanie. Gdyby zrobić listę moich ulubionych bohaterów TGW, Will byłby na dalekim, dalekim miejscu – miałam do niego trochę przekornej sympatii, zważywszy, że jedną z jego ról była rola konkurenta Petera, a Peter otwierałby listę bohaterów, których nie lubię, w ogóle, nie tylko w TGW (musiałabym się nad tym głębiej zastanowić, ale pewnie niedaleko za królującym na niej Nate’em Fisherem) – niemniej, na to, jak szkoda mi go było od Hitting the Fan do Dramatics, Your Honor, tej sympatii by nie starczyło, więc złamane, czarne serduszko dla scenarzystów, popisali się angstem najwyższej jakości (chociaż muszę przyznać, że permanentna obecność Finna Polmara jest dość przekonującym pocieszeniem). Wypisanie Willa nie było może decyzją scenarzystów, tylko aktora, ale trzeba przyznać, że zrobili z tej konieczności genialny użytek. Szczególnie moje uznanie idzie dla pierwszej, bodajże, sceny The Last Call, zaczynającego się zaraz po telefonie od Kalindy, kiedy Eli próbował jakoś zaadaptować na swoje potrzeby przemowę Alicii i czytając ją z ekranu, zabrnął w ślepą uliczkę, pełną wspomnień o wychowywaniu dzieci – tylko TGW smutny odcinek, w dodatku odcinek, o którym wszyscy widzowie wiedzą, że będzie smutny, może zacząć od rozbrajająco śmiesznej sceny. Dla mnie była to, koniec końców, jedna z najbardziej niepokojących scen. Śmiałam się, owszem. Ale tak dobrze wiedziałam, że nie powinnam, że za chwilę będzie mi tylko bardziej i bardziej przykro.


Strach się bać, co przygotowali sobie na finał sezonu.