niedziela, 30 marca 2014

Zupełnie pełnosprawny świat

 Ta notka będzie rządzić się raczej zasadą wyliczanki niż uporządkowanego argumentu (będzie więc bardziej przypominać chaszcze niż porządne drzewko, ale chaszcze też są potrzebne w Lesie). I tym razem ja będę wprowadzać bardziej ponurą, zdecydowanie niekonwentową atmosferę. 

Moją twardą polisę unikania wiadomości zakłóciła debata na temat pomocy opiekunom niepełnosprawnych dzieci. Dyskusje, które ta sprawa wywołuje, są tylko bardziej i bardziej irytujące i coraz bardziej zaczęło mnie zastanawiać, czy ich uczestnicy w ogóle widzieli kiedyś na oczy osobę z niepełnosprawnością.

Notka wzięła się z zaniepokojenia, że być może nie, nie widzieli.

Ma tylko jedną tezę, mianowicie taką, że temat niepełnosprawności nie jest należycie reprezentowany, poważnie, zdecydowanie i absolutnie brakuje mu reprezentacji – i nie chcę tu wypowiadać się za wszystkich we wszystkich fandomach, ale nie wydaje mi się, żeby był to jeden z tych tematów, których niepodejmowanie szczególnie przeszkadza. Tendencyjny przykład: w morzu fanfiction do nowego filmowego Star Treka, które czytałam latem, była osobna zatoka na wypełnienie luki w pierwszym filmie, między powrotem Enterprise na Ziemię i oddaniem jej Kirkowi – i jeden tekst (może gdzieś jest ich więcej), który z automatu nie założył, że jej były kapitan, który wylądował na wózku, musi zrezygnować ze swojej funkcji precyzyjnie z tego powodu.

Materiałem źródłowym do wyliczanki będą seriale, produkcji amerykańskiej, bo takich oglądam najwięcej.
Najlepiej pewnie prezentuje się Ostry dyżur, z szerokim przekrojem pacjentów, którymi się zajmowali. Przewinął się przez niego i człowiek, z którym ciężko się było porozumieć, bo nie mógł ani mówić, ani do końca kontrolować swoich ruchów, a który okazał się na końcu wybitnym specjalistą od hieroglifów, jak i sprawiedliwa rozmaitość bardziej codziennych przypadków – zważywszy, że medialna uwaga zawsze skupia się na ekstremach, w wypadku tej konkretnej problematyki ludziach, którzy zdobywają na wózku Mount Everest albo niepełnosprawnych w szczególnie krytycznych sytuacjach, zupełnie ignorując tysiące mniej sensacyjnych sytuacji, zobaczenie odcinka z wątkiem pary dwójki ludzi z nieznaczną niepełnosprawnością umysłową doczekało się dziecka i uczy opieki nad nim, jest pozytywną odmianą. Poza pacjentami, jest w ER niemożliwa do przeoczenia postać Kerry Weaver, która ma jedną kulę i nie zawaha się jej użyć oraz synek doktora Bentona, z poważnym uszkodzeniem słuchu, które – również pewna odmiana – nie niknie magicznie po dwóch odcinkach, ale zostaje, ma się dobrze i daje okazję do wglądu w kulturę osób głuchych (jeszcze bardziej tendencyjny niż mój przykład jest doktor, który ją krytykuje, prowokując Bentona do zaakceptowania głuchoty Bentona Juniora).

Idąc tropem seriali medycznych, trudno pominąć House’a. Mam wiele, wiele miłości do tego serialu, niemniej jednak wszystkie poważniejsze wątki traktował zawsze jak fabularne preteksty, do których wracał, kiedy i jak mu było wygodnie. Więc tak, mamy Three Stories, dobrze przemyślaną i genialnie zaprezentowaną historię człowieka, który naprawdę nie chce stracić nogi i mamy, pi razy oko konsekwentnie, faceta, który odmawia udawania, że ma się na co dzień świetnie. Poza tym jednak, jest to radosny mętlik, który prawdopodobnie można by było porządnie skrytykować z kilku niezależnych od siebie punktów widzenia. Przyznam uczciwie, że kwestii niepełnosprawności w Housie nie mam przemyślanej najlepiej, zostawię go więc ze stwierdzeniem, że przynajmniej niewątpliwie tam jest (trafia się też czasem w jakichś medycznych przypadkach i brutalna szczerość, z jaką główny bohater podchodzi do świata jako takiego, skutkuje tu czasem czymś ciekawym).

Drugi bohater, ze znacznie dalszego planu, to prawnik z The Good Wife, postać epizodyczna, ale ciekawa. TGW nigdy nie brakowało ani wyczucia do istotnych problemów, ani chęci do prowokacji i testowania politycznej poprawności, więc z granego przez Michaela J. Foxa, aktora chorego na Parkinsona, obrońcy złych korporacji zrobili przeciwnika najbardziej nielubianego przez głównych bohaterów, przeciwnika, który w ogóle nie krępuje się, żeby zagrywać niepełnosprawność (w serialu jest to nie Parkinson, tylko coś, co nazywa się dyskineza późna) na swoją korzyść ku bezsilnej frustracji strony przeciwnej, niezbyt przekonanej, jaką taktykę konfrontacyjną przyjąć w tej sytuacji. Przynajmniej na początku. Potem dość otwarcie zaczynają przewracać oczami. Poza tym, jest w pełni kompetentnym i bardzo pomysłowym draniem, którego można w pełni nie lubić i mieć ku temu dobry powód – ale z tego, że powraca raz po razie, niedługo na cztery odcinki, wnioskuję, że widzowie pozostają nim zainteresowani.

W dwóch serialach, które kojarzę (Bones i Six Feet Under, jedyny przypadek, kiedy zestawiam ze sobą przykłady z dwóch, nie sąsiadujących nawet ze sobą, lig) zaistniało niebezpieczeństwo, że bohaterka urodzi dziecko z niepełnosprawnością. SFU, swoim zwyczajem, uplotło to misternie w jeden z najlepiej zrobionych angstowych wątków, jakiego można sobie zażyczyć i chociaż, koniec końców, dziewczynka urodziła się zdrowa, postawiło przynajmniej kilka ważnych pytań. Bones, nieco mniej misternie, zagroziło możliwością przyszłej klęski i jakże odkrywczą konkluzję, że przecież rodzice będą swoją latorośl, widzącą czy nie, kochać i na tym zamknęło sprawę (dziecko, rzecz jasna, urodziło się zdrowe). W uproszczonym obrazie, zaserwowanym w Bones, niepełnosprawność była niezasłużoną katastrofą, której udało się uniknąć.

I to by był koniec wyliczanki. Oglądając wiele innych seriali, można jednak odnieść wrażenie, że mają miejsce w alternatywnym, całkowicie pełnosprawnym świecie. Czasem jakaś sfunkcjonalizowana niepełnosprawność zdoła się wślizgnąć do odcinka fabuły – ale w 9 przypadkach na 10 istotne jest wtedy właśnie, że czemuś służy, na przykład utrudnianiu detektywom śledztwa, kiedy jedyny świadek akurat, zbiegiem okoliczności, jest niewidomy. Albo jest autystycznym dzieckiem, autystyczne dzieci są lubianym motywem, dają możliwość pokazania dobrze ukrywanej empatii społecznie wyizolowanego detektywa (albo lekarza), który znajduje z nimi magiczną więź porozumienia (The Closer, House). Niesfunkcjonalizowana niepełnosprawność – świadek, który byłby na wózku, ale nijak nie przeszkadzałoby mu to w byciu świadkiem, nijak by mu to nie pomagało, nie wpływałoby to na jego świadkową sytuację w ogóle – jest fenomenem, który raczej nie przychodzi scenarzystom do głowy.

Zasadniczo, skąd taki świadek miałby się wziąć? To że nie widzimy ludzi z niepełnosprawnościami zbyt często na pierwszym planie to jedna sprawa, inna jest taka, że nie widzimy ich też za bardzo wśród przechodniów, w miejscu pracy, wśród postaci z piątego planu, które znamy z imienia, ale nic o nich w sumie nie wiemy, ze świecą szukać ich wśród rzadko pokazywanych członków rodzin bohaterów, ich przyjaciół, partnerów. Zwłaszcza bardziej skomplikowanych przypadków – do osób głuchych, niewidomych, z kłopotami motorycznymi ograniczonymi do paraliżu od pasa w dół odnoszą się „prawie” i „rzadko”, bo one raz od wielkiego dzwonu, ale zobaczyć gdzieś w tle kogoś z cięższym porażeniem mózgowym (albo jakąkolwiek inną cięższą niepełnosprawnością, która nawet nie przychodzi mi do głowy, bo nic o niej nie wiem) – ha. Powodzenia. Zagrani czy nawet wspominani, są prawie że nieobecni w szerokiej panoramie. Z pokazaniem, że są ludzie z niepełnosprawnościami, którzy zupełnie dobrze funkcjonują w świecie, popkulutra radzi sobie ilościowo kiepsko, ale jakościowo czasami się stara. Przed pokazaniem bardziej złożonego obrazu, kapituluje na wstępie. 

Jeśli wziąć pod uwagę, że to mniejszość, być może – jest to „być może”, w które zupełnie nie wierzę –  wyliczone przypadki, na moje około 40 (omfg, swoją drogą) obejrzanych seriali, nie dają aż takiej złej statystyki (spoiler: dają). Nawet jeśli, statystyki, jak wiadomo, kłamią, i jeśli wziąć pod uwagę tysiące postaci epizodycznych, pobocznych, pojawiających się w jednym odcinku, migających w dalekim planie – będą wyglądać zupełnie nieciekawie. Może więc nie ma się czemu dziwić, że ostali się ludzie, dla których konieczność wypracowania formy pomocy dla osób z niepełnosprawnością i ich opiekunów, nie wydaje się naturalna. 


wtorek, 25 marca 2014

Lierre w Krainie Czarów

W lesie problemów wyrastać będą z czasem kolejne drzewka i krzaczki, może przebiegnie lisek czy wiewiórka, dziś jednak na polance wybudujemy wieżę Pałacu Popkultury i Technobełkotu, bo nigdy za wiele pisania o rzeczach fajnych, a w weekend wydarzyło się coś niezwykle fajnego.

Naprawdę nie wiem, jak mogłam przez długie lata ignorować fakt istnienia konwentów. Zawsze gdzieś tam były, ludzie na nie jeździli, ale przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym w jakimś wziąć udział, bo daleko, bo ludzie, bo strasznie, bo nie wiem co, aż do 2009 roku (dzięki czemu nie mogę napisać, że nie załapałam się w nastoletności) i Polconu w Łodzi, który wspominam bardzo miło  ale wydaje mi się, że w porównaniu z następnymi był maleńki... Pamiętam jakieś puste przestrzenie, wolne miejsca w salach, takie różne abstrakcje. Potem, po długiej przerwie, trochę przez przypadek znalazłam się na Pyrkonie, wpadłam w absolutny zachwyt, kontynuowałam go na ubiegłorocznym Polconie, aż wreszcie zakochałam się na nowo w Pyrkonie z lekką zmianą perspektywy i o ile przyszłość jest niepewna, to pojawił się w niej jakiś, miejmy nadzieję, przewidywalny element, bo nie wyobrażam sobie, że miałabym nie jeździć chociaż na te dwa konwenty każdego roku.

Podróż trochę okrężną drogą, oglądanie francuskiej awangardy SF w pociągu, brak kolejki do akredytacji, „cześć, jestem programem” po raz pierwszy, wahanie, czy rzucić w kogoś niesławną kostką (jednak została w torbie, niech będzie pamiątką i przypomnieniem o niedoskonałości świata), wspaniałości na targach, beznadziejnie prowadzone spotkania autorskie, świetnie prowadzone spotkania autorskie, bzdury na prelekcjach zapowiadających się dobrze, świetne punkty, na które trafiałam przez przypadek, szmuglowanie redakcyjnych przypinek, „I'm here to talk to you about the Gallifrey initiative”, wpadanie na znajomych z tolkienowskiej prehistorii, wpadanie na znajomych ze współczesnego psychofaństwa, spotkania zupełnie przypadkowe („jestem byłą współlokatorką przyjaciółki twojej współlokatorki, tyle nas łączy”), zwiedzanie najbardziej creepy miejsca we wszechświecie, czyli szkoły konwentowej, dziki tłum, który chyba pomylił sale, bo przecież oni wszyscy nie mogli czekać na moją prelekcję, chaotyczna integracja na podłodze, cztery fezy na metr kwadratowy, mnóstwo Doktorów i TARDIS, seksowna River Song, kilku Sherlocków w różnych inkarnacjach i Kapitanów Ameryka, dziewczyna z okiem Saurona na głowie, Śmierć i Chrystus, tribble jedzący czekoladę, wieczór egzystencjalnych dyskusji i obgadywania nieobecnych, przepychanie się przez tłum, liczenie fezów, śrubokręty soniczne, rewia fandomowej mody, ogłoszenie o zgubionej katanie, okropne jedzenie, litry kawy, mnóstwo sympatycznych ludzi i przede wszystkim poczucie wielkiego niedosytu, bo trzy dni to tak krótko, nie sposób nauczyć się imion spotykanych ludzi, a co dopiero naprawdę ich poznać  ale wszystko przed nami. Ogromna intensywność bodźców, które zacierają się już w pamięci, z jednej strony bardzo męczące, z drugiej - o tyle ciekawsze od tego, co zastaje się po powrocie.

Nie sądziłam, że poczuję się kiedyś dumna z bycia częścią tej fanowskiej społeczności generalnie jednak, moment niewygodnej prawdy, bracia i siostry we whomanizmie bardzo często doprowadzają mnie do szału. Ale co innego dyskusje w internecie, a co innego spotkanie w warunkach dzikiej radości i entuzjazmu, bo nie sposób inaczej zareagować na widok grupy, w której każdy ma na głowie fez, szyję owiniętą kolorowym szalikiem albo chociaż fandomową koszulkę (a po jakimś czasie też przypinkę z logo, HA!). Rzucaliśmy się w oczy mimo tego, że mogła być nas setka, a ludzi na imprezie 24 tysiące  i może za rok nikt już się nie będzie zastanawiać, co to za fandom z tymi dziwnymi ludźmi w fezach, niemodnych marynarkach i niebieskich sukienkach. Zaistnieliśmy i pokazaliśmy się od naprawdę fajnej strony. Gdy w chwili szaleństwa postanowiłam zgłosić własny punkt programu, długo zastanawiałam się, na jakim poziomie powinien on być  bo nie całkiem dla początkujących, bo to nudne, i nie dla zaawansowanych, bo ani się nie czuję na siłach, ani nie wiem, czy byłoby dla kogo. To główny zysk tego weekendu: teraz już mam absolutną pewność, że jest dla kogo, bo widownia jest liczna i entuzjastyczna, nawet gdy wystąpienie jest niedoskonałe (zjadał mnie stres i czułam się, mówiąc do tak wielkiego grona, bardzo niekomfortowo  ale widziałam na twarzach uśmiechy ludzi zadowolonych ze słuchania o czymś, co lubią, słyszałam śmiech w odpowiednich momentach i chyba nikt nie wyszedł  choć to akurat o niczym nie świadczy, bo choćby chciał, to nie miałby jak). Można myśleć o czymś większym na następne konwenty własny blok? Lub chociaż ciąg kilku prelekcji, by była okazja zaanektować jakąś salę i lepiej się poznać. Węższe tematy, może jakaś dyskusja, może konkursy - można mierzyć wyżej i zaplanować coś ciekawego. I choć mówca ze mnie taki sobie, to już chyba nie pojadę na żaden konwent tylko jako zwykły uczestnik, bo to teraz wydaje się nudne i za proste i nie pasuje do lasu problemów.

niedziela, 2 marca 2014

Ciśnienie w oponach (odcinek 1)

- Właśnie prześcignęła nas krowa – westchnął potępieńczo Ryszard Dąbrowski, najbardziej doświadczony z całej dwójki kierowców zatrudnionych w przedsiębiorstwie komunikacyjnym TTMA (To Teraz Mój Autobus). Mały, czerwony autobus mknął – albo czołgał się, w zależności od opinii – przez mazowieckie bezdroża, które według GPS-a miały być obwodnicą Radomia.
Wcale nie – obruszył się Marcin Krzew i skrzyżował ręce na piersi w uniwersalnym znaku oślego uporu. Miłościwie jechali tak wolno, że zdjęcie rąk z kierownicy nie zagrażało niczyjemu bezpieczeństwu.
- Wyyyprzedza nas krowa – zawył jeden z uczestników wycieczki do Białowieży, uczeń katolickiego gimnazjum w Warszawie.
- Czy to był żubr, czy to był żubr? - zapiszczał z podekscytowaniem Artur, podskakując na fotelu w pierwszym rzędzie, z wrażenia upuszczając GPS-a. Sprzęt zatoczył malowniczy łuk i upadł u stóp katechetki, która po raz kolejny wzniosła oczy ku sufitowi. Szefowa firmy, Karolina Szop, przeklęła w myślach głupotę swojego syna i podniosła sprzęt, ale ciemny ekran nie reagował na groźby ani próby wskrzeszenia.
- Artur! Mapa! - zażądała władczo, wyciągając rękę. Podana mapa natychmiast zderzyła się z jego uchem. Zniecierpliwiony Ryszard obrócił się na swoim siedzeniu, żeby im ją wyrwać, ale zrezygnował, zobaczywszy, że na okładce widnieje napis PODKARPACKIE zamiast PODLASKIE. Bez mapy i działającego GPS-a zostali w polu w sensie zarówno dosłownym, jak i metaforycznym, co było raczej niefortunne, jako że próbowali dojechać do lasu.
- Mam rozumieć, że właśnie się zgubiliśmy?! - spytała z oburzeniem katechetka, która od samego początku wątpiła w ich profesjonalizm.
- Zgubiliśmy się jakiś czas temu – odpowiedział spokojnie Ryszard. – Teraz okazało się, że nie mamy jak się znaleźć.
- Żubr, żubr, może on wskaże nam drogę! – zakrzyknął z entuzjazmem Artur.
- To była krowa! – odkrzyknęło dziecko.
- Proszę się nie martwić, pani profesor, wszystko jest pod kontrolą – zapuszył się Marcin, znów puszczając kierownicę. Od początku wycieczki usiłował zwrócić na siebie jej uwagę, jego wysiłki odnosiły jednak efekt odwrotny do zamierzonego. – Doskonale wiem, gdzie jadę. – Jednak godzinę później, kiedy po kilkunastu przypadkowych skrętach minęli tę samą krowę, zmuszony był zweryfikować swoje przekonanie.
- Zatrzymaj Żuczka – zainterweniowała w końcu Karolina, straciwszy resztki cierpliwości. – Jak byłam harcerką, rozponawaliśmy kierunki świata po mchu. Zaraz ci powiem, w którą stronę mamy jechać.
- Fascynujące – mruknął Ryszard, przyglądając się wysiłkom Karoliny z rosnącym rozbawieniem. Jego szefowa krążyła wokół drzewa, próbując sobie przypomnieć, jak zinterpretować porastające pień zielsko. Tymczasem Marcin zdał sobie sprawę, że jeśli ona wymyśli rozwiązanie, jego szanse na zaimponowanie katechetce przepadną bezpowrotnie. W jego głowie narodził się przebiegły plan – miał przecież komórkę, a w niej mapy Apple'a! Potrzebował tylko złapać zasięg.
- Zaraz wrócę – powiedział Ryszardowi i wyskoczył z autobusu. Przebił się przez tłumek dzieci pilnowanych przez katechetkę i wspiął się na dach busika. Machał telefonem, który pozostawał obojętny na jego desperackie starania, aż w końcu, podskakując z wyciągniętą wysoko ręką, potknął się o własne nogi i z hukiem zleciał w krzaki.
- Muu – skomentowała krowa.
- Fascynujące – powiedział Ryszard i ze stoickim spokojem sięgnął po własny telefon. W nie do końca zaplanowany sposób starania Marcina odniosły całkiem niezły skutek. Pomijając nawet, że to katechetka jako pierwsza podbiegła, by zobaczyć, czy młody kierowca jeszcze żyje, konieczne okazało się wezwanie ambulansu. Na szczęście w ogólnej panice Ryszard nie stracił głowy i ignorując muczenie krowy, piszczenie Artura i przekleństwa Karoliny, wybrał numer alarmowy. Karetka odnalazła ich bez trudu – okazało się, że krążyli wokół całkiem sporego miasteczka. Podążając jej śladem czerwony busik TTMA odnalazł w końcu i bez dalszych przygód drogę do cywilizacji, skąd Ryszard dowiózł ich do puszczy, ignorując narzekania i zgubne porady zagipsowanego Marcina.
Wypuszczone w lesie dzieci rozbiegły się natychmiast z wrzaskiem, który wypłoszył z okolicy wszystkie żubry. Upragniony relaks załogi TTMA na tarasie pensjonatu przerwało wtargnięcie funkcjonariuszy ochrony parku i mandat za nieuiszczenie opłaty klimatycznej i wjazd bez wymaganego zezwolenia. Okazało się, że Marcin był tak dumny, że udało im się dojechać – częściowo przynajmniej za jego sprawą – że umieścił na Facebooku zdjęcie Żuczka pod tablicą PUSZCZA BIAŁOWIESKA i oznaczył lokalizację.

- Marcin, ty idioto – westchnęła Karolina i zamknęła się w swoim pokoju. Ryszard zatrzymał komentarz dla siebie, poszedł za to handlować z białoruskimi celnikami. Artur wyprawił się na poszukiwanie żubra, a katechetka na poszukiwanie zaginionych uczniów.

(produkt wspólnej głupawki obu autorek) 
(dziękujemy za tytuł Findis, jest idealnie absurdalny, dziękujmy też za wkład w wstępną burzę mózgów jej, Morfowiaverypleasantpineapple)
(istnieje spore niebezpieczeństwo, że ciąg dalszy nastąpi)