środa, 28 maja 2014

Sadness and serenity in the days of future past

Wpis o nowych X-Menach mógłby się właściwie zamknąć w jednym zdaniu. Albo nawet jednej onomatopei. Zasłużyli jednak na co najmniej zmutowaną plastikową niebieską paprotkę i odśpiewany nad nią podwójny peanik – bo nie da się pisać o drugim filmie, nie odnosząc się do pierwszego, to więc doskonała okazja, by docenić oba. Może to będzie raczej plastikowy niebieski bluszcz...? Nieważne.

Spoilers, sweeties.


„First Class” obejrzałam po raz pierwszy podczas Marvel-fazy wywołanej przez niejaką Findis mantrującą pod nosem „Loki, Loki, Loki”. Dla świętego spokoju postanowiłam się przebić przez filmy budujące „Avengers”, a potem już nie mogłam się zatrzymać (i dalej nie mogę). Zakochanie się nastąpiło przy pierwszej frazie wypowiedzianej po francusku przez Michaela Fassbendera. A potem przy całej reszcie. Kilkanaście razy. „First Class” jest dla mnie przykładem doskonałego scenopisarstwa, reżyserii, wyczucia nastroju i zrównoważenia elementów dramatycznych, komicznych i niezbędnych w tego typu kinematografii przydługich scen akcji. Jest przepiękny wizualnie, dynamiczny, lekki i zabawny, a przy tym nie banalny; porusza kwestie bardzo poważne i jest mocno spleciony z wątkiem politycznym, co zawsze bardzo cenię. Krótko mówiąc, to jeden z takich idealnych filmów, które wpisują się perfekcyjnie w moje oczekiwania i nie jestem w stanie za nic ich krytykować. I wcale nie chcę.

Wyczytałam gdzieś, że pierwotnie miał się koncentrować na młodości Magneto. Dobrze, że zrezygnowano z tego pomysłu, bo nie dostalibyśmy tak uroczego, puchatego Xaviera i dwóch równoległych, a potem splecionych wątków dwóch bardzo podobnych i skrajnie różniących się bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka są bardzo prości, a na drugi wcale nie. Obaj odkrywają swoją inność w młodym wieku; u jednego prowadzi do tragedii, u drugiego do wyobcowania; wywodzą się ze skrajnie różnych środowisk i różnice doświadczeń prowadzą ich do odmiennej interpretacji tej samej wstępnej tezy: wywodzimy się z określonej grupy i mamy świadomość naszej odmienności, więc jesteśmy odpowiedzialni za nam podobnych, którzy mogą potrzebować pomocy. U Xaviera skręca to później w edukację i ochronę, Erik chce zagwarantować warunki, w których taka ochrona nie będzie potrzebna.

Zawstydzająco dużo czasu zajęło mi odkrycie, jak właściwie wygląda układ tworzony przez tych dwóch bohaterów. Filmy zdają się sugerować typowy podział – Xavier to przyszły Dumbledore, przyszły mentor, obrońca i lider tej jasnej, bardziej zrównoważonej strony. Magneto jest charyzmatycznym szaleńcem, który zmierza do utopijnego celu po trupach, nie zważając na konsekwencje, nie zastanawiając się nad bardziej kompromisowymi rozwiązaniami... Ale moment. Erik jest dzieckiem holokaustu. Musiał w jakimś momencie odkryć, że do wojny, powstania obozów i całej machiny sadyzmu, której padł ofiarą, doprowadziły właśnie kompromisy. Jak ktoś taki mógłby wierzyć w dyplomację? Xavier wychował się w pałacu po drugiej stronie oceanu, a o wojnie słyszał pewnie tylko w radiu. To bogate amerykańskie dziecko, które wierzy w zwycięstwo dobra i istnienie rozwiązań, które zadowolą wszystkie strony. Wierzy w dobre intencje władz, sprawiedliwość społeczną, życzliwość spotykanych ludzi, ostateczne zwycięstwo zdrowego rozsądku. Tymczasem trzecią stroną jest widz, który wie, że ludzki lęk przed innością musi przeważyć, bo bardzo podobny lęk przez odmiennością obserwuje na co dzień. A niejednokrotnie jest ofiarą podobnych prześladowań. Budowana przez X-Menów metafora jest naprawdę oczywista. Ale to właśnie sprawia, że to bardzo dobre SF – można się cieszyć opowieścią o mutantach przeżywających ekscytujące przygody, a można tylko delikatnie skręcić i odkryć bardzo aktualną analizę rzeczywistości i odnieść ją do własnych doświadczeń. Różnych doświadczeń, bo to model, niestety, dość wielofunkcyjny.

Dynamika między bohaterami ukazuje się więc w zupełnie innym świetle. Xavier nie jest jednoznacznie dobry – jest miękki i niezdecydowany. I, przede wszystkim, zapatrzony w siebie i w gruncie rzeczy trochę tchórzliwy. Wychowywał się pod kloszem, na uniwersytecie był cudownym dzieckiem, planował zapewne kontynuować karierę naukową i spędzić życie w jakimś przytulnym kampusie amerykańskiej uczelni. Nie chce wystawiać nosa ze swojej bezpiecznej i wygodnej norki. Erik nie miał w życiu ani momentu takiego komfortu – prześladowania zaczęły się mniej więcej wtedy, kiedy się urodził? – i nie może pokładać nadziei w ludzkiej życzliwości, bo nigdy jej nie doświadczył. Widział najgorsze rzeczy, do jakich zdolni są ludzie i zna świat o wiele lepiej niż Charles. Nie czyni go to czarnym charakterem. Czyni go to jedyną trzeźwo myślącą osobą wśród postaci pierwszoplanowych. Miękkość Charlesa tylko spycha Erika głębiej w radykalizm, bo utwierdza go w przekonaniu, że musi wziąć sprawę w swoje ręce. Jak sam później stwierdza, gdyby Charles był skłonny podejmować bardziej stanowcze decyzje, historia potoczyłaby się inaczej i może nawet mogliby współpracować. Niestety taki Charles i taki Erik zbyt się różnią, by móc razem cokolwiek osiągnąć. Łatwo nie zgadzać się z metodami Magneto, ale przy bliższym przyjrzeniu się – trudno go nie rozumieć i przyznać, że w gruncie rzeczy to właśnie on ma rację i choć zmierza do celu w sposób, który może budzić nasz opór, to chyba nie ma innej drogi. Ukrywanie się i strategia unikania to nie są rozwiązania długoterminowe, a on tylko takie uznaje.

Charles Xavier jest wspaniale napisaną postacią. Budzi ogromną sympatię – może za sprawą Jamesa McAvoya, którego urok chyba obezwładnia każdego widza – do tego stopnia, że wydaje mi się, że łatwo przeoczyć jego wady. W „First Class” widać je mniej, bo jest tam u szczytu możliwości – jest empatyczny, otwarty, zdeterminowany, podekscytowany tym, co się wokół niego dzieje, pełen nadziei, że właśnie budują sobie lepsze jutro. W „Days of Future Past” mamy Charlesa zupełnie innego – i muszę przyznać, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Nie przewidziałam ponurego, pustego domu, topienia depresji w lekomanii i strachu przed samym sobą. Od „First Class” minęło dziesięć lat i mniej więcej w połowie tego czasu mógł nastąpić ten wspomniany w filmie zaciąg do wojska pierwszych współpracowników i uczniów Xaviera – co oznacza, że Charles spędził w takim stanie dobrych kilka lat? Choć z drugiej strony Magneto spędził tę dekadę w plastikowej klatce. Trudno porównywać. Co się działo między „First Class” a śmiercią Kennedy'ego? W jakich okolicznościach zginęli niemal wszyscy towarzysze Magneto? Powinnam poczytać komiksy, prawda...?

W porównaniu z Xavierem, wady Magneto są o wiele wyraźniejsze i zdają się przysłaniać ogólny rozsądek jego poglądów budowany na doświadczeniu i pesymistycznym może, ale jednak racjonalnym postrzeganiu sytuacji. I w tym momencie okazuje się, kto ma rację i kto zarazem skazany jest na porażkę. Dobry bohater (w pewnym sensie) wygra, ale nie jest to pożądany obrót spraw, nie dla tych przynajmniej, którzy sympatyzują ze sprawą. Lub się z nią utożsamiają. A to przecież dla tych utożsamiających się pisana była ta historia. Nie ma tu dobrego rozwiązania.

„First Class” jest filmem bardzo kolorowym i ekscytującym. Ekscytację nazwałabym dominującą emocją – wiemy, że to wcale nie skończy się dobrze, ale ciągle mamy nadzieję, że przy którymś oglądaniu wszystkie te cudowne postacie na końcu pójdą razem na drinka. To początek historii i o ile bohaterowie podejmują masę dyskusyjnych decyzji, to jednak otwiera się szeroka perspektywa i wiemy, że wszystko dopiero przed nimi. W „Days of Future Past” nastrój jest zupełnie inny – coś między żalem a zawieszeniem w niezdecydowaniu. Xavier-pustelnik chowa się przed światłem słonecznym i światem za grubymi zasłonami rodzinnego domu, boi się samego siebie i zrzuca na innych winę za własne niepowodzenia. Magneto również cierpi z powodu straty, ale nie daje się temu żalowi obezwładnić i ciągle dąży po trupach (a przynajmniej chciałby po trupach) do celu, który sobie wyznaczył. Raven odkrywa, że zarówno Charles, jak i Erik chcą mieć nad nią kontrolę – która może i wynika z ich dobrych intencji, ale trudno się dziwić Mystique, że postanawia od obu się uwolnić. A między nimi Logan. Och, Logan. 

Po dwóch filmach o Wolverine'ie miałam dużo żalu – bardzo lubię tego bohatera, jest tak po wiedźmińsku cyniczny i wędrujący własnymi ścieżkami, ale zarazem naprawdę sympatyczny, myślący i nawet do pewnego stopnia wrażliwy. W dwóch filmach sobie poświęconych tych cech nie ma – szczególnie w drugim, w którym myślenie wyłącza zupełnie i to widza bardzo boli, zwłaszcza o 4 nad ranem. A tu nagle pojawia się Logan doskonały. Nie jest może idealnym materiałem na podróżnika w czasie, choć jego bardzo bezpośrednie wyjaśnianie biednym młodszym wersjom bohaterów, że przybywa z przyszłości i ma dla nich robotę, jest fajnym komicznym elementem, ale jednak w tej roli świetnie się sprawdza i jest zarazem i drapieżnikiem/wojownikiem, i strategiem, i rodzicem, który patrzy na kłócące się dzieci i wzdycha ze zniecierpliwieniem, pocieszając się myślą, że kiedyś z tego wyrosną. Po dwóch nieudanych filmach odnajduje wreszcie swój mózg, i swoją wrażliwość, i jest niezbędnym członkiem drużyny nie tylko za sprawą pazurów, ale też jako osoba, która wie – to, co się stanie, to, co stać się powinno, i to, co należy powiedzieć i jak przekonać do współpracy dwóch facetów z przerośniętymi ego, których łączy naprawdę dziwna relacja. A równocześnie wie, kiedy zamilknąć, stanąć z boku, dać bohaterom możliwość podjęcia samodzielnie decyzji, które ich ukształtują. Woli im zaufać, choć ryzyko jest ogromne, bo chce, żeby stali się tymi ludźmi, których zna i ceni. Jak ja lubię takiego Wolverine'a, chcę więcej... 

Wspomnieć jeszcze wypada o Quicksilverze, który był fenomenalny i mogłabym go oglądać godzinami. A słowa „fajne, ale obrzydliwe” włączam do prywatnego słownika. Szkoda tylko, że w „Age of Ultron” zagra tę postać ktoś inny. Wysoko zawieszona poprzeczka.

Co do ogólnej idei „Days of Future Past”, bo na razie pokrążyłam sobie tylko po bohaterach –bardzo mnie cieszyła perspektywa podróży w czasie i choć spodziewałam się większego zapętlenia i skomplikowania, to może jednak dobrze, że się na to nie zdecydowano i postawiono na solidne skonstruowanie jednej wersji historii. Wielkie brawa dla twórców za przedstawienie wątpliwości, czy przeszłość rzeczywiście można zmienić i cameo Jima Kirka, który tak doskonale tam pasował! Samej przyszłości nie widzieliśmy może dużo, ale to mnie akurat nie zmartwiło, bo była przerażająca. Rzadko trafiają do mnie takie postapokaliptyczne wizje, ale ta była wyjątkowo upiorna. Strażnicy byli doskonali, naprawdę straszni. Ilekroć widzę takich przekonujących wrogów, jestem pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze wymyślić coś, co trafi do widza, który przyzwyczaił się już do wszelkich okropności na ekranie. Ostatnio tak zachwycona byłam (i dalej jestem) doktorowymi Ciszami. Wróg, który przyjmuje twój sposób ataku i się na niego uodparnia – Strażnicy wydają się niepokonani, a przy tym są maszynami, więc nie ma też szans na negocjacje. Przerażające.

Dużo widziałam krytycznych słów względem zakończenia. Prosty happy end. Nudny happy end? A skąd. Dla mnie to najlepszy typ happy endu, czyli taki, przy którym miałam łzy w oczach – bo tak, jest oczywiste od początku, że im się uda. W ostatniej chwili, ale musi im się udać. Ale jak mogłoby być inaczej? Mniejsza z Xavierem i Magneto – oni sami sobie utrudniają życie i nic chyba tego nie zmieni. Ale Logan na takie zakończenie zasłużył i nie darowałabym scenarzyście, który by go tego pozbawił. Jasne, film się kończy i nie wiemy, co będzie dalej – zapewne coś strasznego czai się za rogiem. No rest for the wicked. Ale te kilka minut zakończenia z Loganem, który z niedowierzaniem obserwuje wokół siebie normalność, o jakiej nawet nie śnił, to chyba jedna z najlepszych scen, jakie ostatnio widziałam. I'm Hufflepuff. Lubię dobrze napisane happy endy. A ten był super.

Listki i gałązki listkami i gałązkami, ale przecież wiadomo, że piszę to wszystko tylko po to, żeby wspomnieć o scenie po napisach. EGYPTOLOGISTS, GO HOME. Już wszystko wiadomo. Nie jestem w stanie wyrazić, jak strasznie cieszę się na myśl o następnej części, cokolwiek ma w niej być. :))) Uwielbiam Marvela za to, jak dopieszcza swoich fanów. Zawsze jest na co czekać i każdy kolejny film wydaje się coraz lepszy. Oby zawsze tak było.

czwartek, 22 maja 2014

Sherlock Holmes po drugiej stronie oceanu (albo: naprawdę nie umiem wymyślać tytułów)


Właśnie mignęło mi na tumblrze, że dzisiaj są urodziny Conan Doyle’a. Cały czas miałam wrażenie, że to drzewko stawia opór przy pisaniu, a ono chciało po prostu być posadzone w ten właśnie dzień, jako prezent dla jednego z moich ulubionych autorów. Oczywiście, drzewko poświęcone bohaterowi, którego rzeczony autor próbował zrzucić z wodospadu, tak bardzo go nie lubił, może wydawać się kiepskim prezentem, ale spójrzmy na to z innej strony. Ruch to zdrowie. Każde dodatkowe przewrócenie się w grobie zwiększa szanse, że sir Conan Doyle pewnego dnia zmartwychwstanie, siłą irytacji powstanie z grobu i powie nam wszystkim, co o nas sądzi.

Sezon serialowy się kończy i kolejny serial, który zapracował sobie na laurkę, to Elementary. Produkowanie czystych peaników trochę mi się jednak znudziło, chciałabym więc napisać coś o reinterpretacjach na przykładzie Elementary i o tym, jak można zrobić trudnego bohatera, w którego wcale nie ma się ochoty rzucić czymś ciężkim – co skończy się laurką dla Elemenary tak czy inaczej. Są to precyzyjnie dwa z trzech powodów, dla których wpadłam po uszy w ten serial. Trzecim jest – kto ogląda, ten na pewno może zgadnąć – Joan Watson.

Ponieważ, mimo licznych prób namówienia jej, żeby zmieniła zdanie, Joan Watson uparcie odmawia współpracy z ogólną strukturą tego drzewka, westchnę sobie do niej tutaj i potem spróbuję zaprowadzić w tym wszystkim jakiś ład. Joan Watson jest fantastyczną postacią, fantastyczną postacią kobiecą i, jeszcze szczegółowiej, fantastyczną postacią kobiecą w serialu, powiedzmy, detektywistycznym (sorry, Elementary, z całą miłością, case of the week to twój najsłabszy punkt), o co też nie jest wcale łatwo [sadzonka alert]. Mogłabym napisać osobne drzewko dla Joan, zaczynając prawdopodobnie od jej absolutnego braku tolerancji dla wszelkiego bełkotu – mizoginistycznego bełkotu, Sherlockowego bełkotu. Byłoby to drzewko, które nie ma w sobie żadnej treści, ale za to jest bardzo zielone.
[Przypis: nie jestem pewna, czy bezpiecznie zamykać paragraf stwierdzeniem, które zdaje się sugerować, że drzewko, które tutaj wyrasta jakąś treść ma. Humpf. Spróbujemy.]

Zawsze kochałam Sherlocka Holmesa. Od momentu, kiedy przeczytałam w jednym z opowiadań, że trzymał tytoń w perskim pantoflu poczułam do niego falę absolutnej i przez lata niewygasłej sympatii. Naturalne, przy mojej nieufności do świata jako takiego, byłoby więc raczej ostrożne podejście do wszelkich reinterpretacji, ale – co zauważyłam z pewnym zaskoczeniem, kiedy Sherlock Holmes zrobił się popularny w kulturze współczesnej – wcale tak nie jest i miłość, jaką wyjściowo mam do traktujących o nim opowiadań, działa na korzyść wszystkich produkcji, które mają z nim coś wspólnego. Do każdej początkowo metaforycznie macham ogonem, dopóki czymś mnie nie wkurzy. Toteż na pierwsze zapowiedzi Elementary zareagowałam entuzjastycznie i z nadzieją (zwłaszcza, że do innych, szeroko licząc trzech, współczesnych wersji miałam już swoje pretensje, i to niekoniecznie związane z ich tym, jak traktują kanon).

Byłam ciekawa, co zrobi Elementary, ze swoim radykalnym pomysłem na zmiany zasady gry. Z zapowiedzi, z opisu, z tytułu nawet uczciwie przedstawiało się jako najluźniejsza – nie licząc House’a, którego właściwie wymieniam z sentymentu – interpretacja. Nawet jeśli była to decyzja z konieczności (Sherlock i Sherlock Holmes były już zajęte, nawet Holmes brzmiałby mało charakterystyczne, z House’em, właśnie, który dopiero co się skończył), a nie świadoma wskazówka interpretacyjna, tytuł jest czytelnym odwołanie do frazy, która nie funkcjonuje – jak w końcu ustalili gorliwi fani –  w samych tekstach Conan Doyle’a, chociaż kojarzy się z nimi równie silnie, co słynne, detektywistyczne motto Holmesa. Jest to dokładna metoda, którą zastosowali scenarzyści: wzięli elementy najbardziej kojarzące się z Sherlockiem Holmesem, ale zamiast zastanawiać się, jak ustawić je paralelnie do kanonu, całkowicie wszystkie przetasowali. O ile Study in Pink, mój ulubiony odcinek Sherlocka, było misternym, wspaniale przemyślanym zaktualizowaniem założycielskiej historii Holmesa i Watsona, pilot Elementary jeśli chodzi o nasycenie nawiązaniami, wyglądał na dość rozcieńczony produkt, niekoniecznie mocno związany z oryginałem.

Częste pierwsze wrażenia były więc takie, że ma to być może jakiś sens jako serial, ale po co mieszać w to wszystko nazwiska Holmesa i Watsona, w dodatku takiego, którego – o zgrozo –  nie ma jak z Holmesem slashować, bo jest kobietą?
[Przypis: ta sama wynaturzona ciekawość, która prowadzi mnie czasem ku ultra prawicowym blogom, pchała mnie też ku śledzeniu taga poświęconego Elementary na tumblrze i częstotliwość, z jaką spotykałam mętny ciąg argumentów, dowodzących, że jest to serial homofobiczny była zabawna/niepokojąca, zależnie od tego, jak kto podejdzie do sprawy. Z czasem tag Elementary został przejęty przez ludzi oglądających Elementary i chociaż pod tym względem świat stał się trochę rozsądniejszym miejscem.]

 Nie było to na początku bezzasadne pytanie. Sherlock w pilocie wychodził na kolejną wersję, tylokrotnie już przerabianego, społecznie odizolowanego, socjopatycznego bohatera, który przy całym swoim geniuszu z jakiegoś tajemniczego powodu nie jest w stanie wziąć pod uwagę podstawowych reguł działania ludzi. Chyba że akurat jest mu to do czegoś potrzebne, oczywiście, wtedy magicznie nabywa tę umiejętność na wymagany czas i za chwilę traci ją z powrotem. Tylko, zamiast utartym zwyczajem innych bohaterów z podobnym problemem, nie wykorzystuje tego przypływu talentu na zrobienie czegoś miłego dla kogoś z szczęśliwego kręgu wybrańców zaszczyconych jego specjalnymi względami, i przekonanie otaczającego go – na ekranie i przed ekranem – świata, że jest cudowny, tylko społecznie nieporadny. Elementary!Sherlock z neurotycznie niemiłego zrobił się z premedytacją niemiły i dogryzł Joan tam, gdzie bolało najbardziej, w bardzo klarowny sposób chcąc się jej pozbyć. Nie była to rewolucyjna zmiana.

Joan występowała w roli chirurga, tyle że byłego, i bez żadnej wojny na koncie – jej traumą był popełniony w czasie operacyjny błąd, który kosztował pacjenta życie, wypadek, po którym zrezygnowała z praktykowania medycyny. Okazało się to sprytnym ruchem, lekarska kariera oryginalnego Watsona zawsze była na dalekim planie – strata więc była niewielka, a problem z wpasowaniem pracy zawodowej i asystentury w śledztwach mógłby okazać się trudny do rozwiązania przy dwudziestu kilku odcinkach. Niemniej, w pierwotnym rozdaniu kart Elementary wydawało się zainteresowane kanonem niewiele bardziej niż House, zawsze oparty na wolnych skojarzeniach z Conan Doyle’owym Holmesem i bez żadnych zobowiązań wobec kanonu.

Okazało się jednak, że z innego niż Sherlock punktu wyjścia, Elementary przyjmuje też zupełnie inną strategię, wcale nie mniej wierną wobec oryginalnego tekstu. Jak wspomniałam, moje głębokie rozczarowanie Sherlockiem ma niewiele wspólnego z tym, jak serial traktuje sam kanon. Poza ekstremalnymi przypadkami – takimi jak Irene Adler, klęcząca w środku ciemnej nocy w jakimś dzikim zakątku niecywilizowanego świata i pilnie potrzebująca ratunku – przyjmuję do wiadomości złotą wolność luźnej reinterpretacji (mogę ją nawet przyjąć w ekstremalnych przypadkach, tyle że bez żadnej zmiany efektu – dla przykładu: zmienienie Irene z postaci, która definitywnie wygrywa w postać, która definitywnie przegrywa, jak każda równie ewidentna zmiana coś podkreśla i nie jestem wielką fanką tak sformułowanego przekazu), inaczej oglądanie seriali z współczesnych Holmesem w ogóle nie miałoby sensu. Niemniej jednak, w warstwie reinterpretacyjnej, Sherlock, serial,  który w czołówce obiecuje widzowi produkcję na podstawie prac Arthura Conan Doyle’a, prędko przekształcił się  ze współczesnej adaptacji w luźny zbiór cytatów i zabaw szczegółem w mniej lub bardziej udanych odcinkach, kiedy tymczasem Elementary  coraz bardziej stawało się pierwszą współczesną adaptacją, która zamiast wykorzystywać  żonglerkę cytatami i zadowalać się zakopywaniem w opowiadanych historiach wyrafinowanych nawiązań ku uciesze koneserów, bierze krok w tył i bliżej przygląda się samym bohaterom, pisząc ich tak, żeby oryginalne postacie miały wreszcie współczesnych odpowiedników, których będą mogły rozpoznać.

Jakkolwiek pojęta i definiowana, wierność kanonowi jest tylko jedną kategorią oceny, dla ludzi niezainteresowanych opowiadaniami Conan Doyle’a zupełnie zresztą nieistotną, ale jestem pewna, że nie tylko ja byłam szczęśliwa, kiedy dostałam wreszcie ukochanego bohatera we wcieleniu, do którego z odcinka na odcinek przywiązuję się coraz bardziej, zamiast coraz bardziej żałować, że ktoś go jeszcze nie wepchnął pod londyńskie metro.

Z ogólnego punktu widzenia – i subiektywnie, każdemu wedle uznania – taki Sherlock jest też ciekawszym materiałem na bohatera. Dla wyższego dobra logiki wywodu napiszę to jeszcze raz, wprost: bohaterowie, którzy przez swoją wyjątkowość, z jakiegoś powodu dostają dziką kartę na bycie absolutnym dupkiem, znudzili mi się do żywego. House, który jest jednym z założycielskich seriali przy tego typu portretowaniu postaci, przynajmniej pamiętał (zazwyczaj – w pewnym momencie spójność przestała być jego najmocniejszą cechą), żeby pobierać od swojego głównego bohatera należytą zapłatę – akcja, reakcja, tego typu prawa fizyki. Jego spadkobiercy w dużej mierze cieszą się jeszcze w dodatku trudną do zrozumienia lojalnością, nie tylko wśród ludzi, którym przynajmniej raz od wielkiego dzwonu pokazują jakąś swoją lepszą stronę, ale też wśród szeroko pojętego dalszego otoczenia, oświeconego najwyraźniej blaskiem ich unikalności.

Elementary postanowiło być unikalne w inny sposób. Działa według principium akcji i reakcji, ale zmierza ku innemu celowi, konsekwentnie dekonstruując mit Trudnego Bohatera – mając do niego równie wiele cierpliwości, co Joan do bełkotu (ha, a jednak, jest w tym jakaś struktura, zwycięstwo, zwycięstwo). Elementary!Sherlock jest równie trudny jak każdy inny Sherlock, egocentryczny, szorstki, często niedelikatny, miewa dość choleryczny temperament i jest jeszcze cała ta sprawa z heroiną, którą Elementary ma gruntownie przemyślaną i traktuje śmiertelnie poważnie, nie jak wygodną wymówkę narracyjną, kiedy akurat trzeba podbić stawkę i podkreślić jaki to nasz Trudny Bohater jest trudny. Nie brakuje mu ekscentryzmu ani wysoce krytycznego podejścia do świata. Alienuje ludzi – i alienuje się od ludzi. Widzi świat inaczej, wyraźniej, klarowniej, przyswaja i przetwarza informacje, myśli szybciej niż większość ludzi, i pewnie często jest już zajęty weryfikowaniem swojej trzeciej hipotezy, zanim jego rozmówca zdąży porządnie sformułować pytanie. Ciężko w tych warunkach o zawiązywanie bliskich przyjaźni.

Sherlock nie jest zainteresowany zmienianiem warunków. Elementary nigdy nie było historią naprawiania Sherlocka Holmesa i nie taką rolę gra Joan Watson w jego życiu, o czym za chwilę [pomaga mu, oczywiście – najpierw zawodowo, potem przyjacielsko, ale nie chodzi o to, żeby zrobić z niego respektowanego mieszczanina]. Sherlock jest trudny, jest wyjątkowy, jest ekscentryczny i nie ma z tym wszystkim problemu, jeśli akurat osobista tragedia nie przyspiesza jego wrodzonego talentu do autodestrukcji, którą przejął po swoim pierwowzorze – i jest sporo osób, które denerwuje, a nie ma ani ochoty, ani cierpliwości, żeby ich do siebie przekonywać.  W drugiej serii, mówi do Joan na koniec jednego odcinka, że traktuje empatię jako przydatne w pracy narzędzie. Stopniowo zauważalna różnica między nim a barwnym zbiorem Trudnych Bohaterów jest taka, że przypływ zrozumienia ludzkiego charakteru w pilocie nie był wcale taki nagły, że Sherlock, na mniej lub bardziej teoretycznym poziomie, ogarnia działanie ludzi cały czas, nie tylko w wygodnych dla fabuły miejscach, nawet jeśli z najbardziej pragmatycznego powodu. Jest, jakby na to nie patrzeć, detektywem. Zrozumienie motywu wydaje się raczej przydatne w jego karierze zawodowej.Zaraz zastrzega jednak:   I am not a nice man. It's important that you understand that. It's going to save you a great deal of time and effort. There is not a warmer, kinder me waiting to be coaxed out into the light. Zdecydowanie możemy się zgodzić, że gdyby English Oxford Dictionary chciało zrobić wersję ilustrowaną i szukało reprezentatywnego Brytyjczyka do zilustrowania słowa nice,  aplikacja Sherlocka zostałaby zwrócona z wielkim, czerwonym NIE na kopercie. Sherlock potrafi być wredny, potrafi komuś dogryźć, złośliwość ma wyostrzoną jak orientację na szczegóły, złośliwość czasem działającą w zabójczym duecie z bezkompromisową szczerością, wobec siebie i innych. Z tym tylko, że nikt się nigdy nie oszukiwał – Sherlock siebie, Sherlock innych bohaterów, serial widzów – że wie, co robi. 

Z kind,  jednak, sprawa jest trochę inna.

Jasne, Sherlock potrafi być, mówiąc wprost, koszmarnym wrzodem na tyłku, ale jego ekstremalna wersja z pilota okazało się jednorazową manifestacją uroku osobistego – dopiero co wypuszczony z odwyku, z całkiem zrozumiałych, jak się okazuje, powodów niechętny, żeby dopuścić kogoś gdziekolwiek bliżej siebie, za to palący się wręcz do udowodnienia – głównie sobie – że dalej potrafi pracować, zaprezentował się z najbardziej beznadziejnej strony, jaką miał do dyspozycji. Co jeszcze piękniejsze, od wczesnych odcinków pojawia się jego naturalna, głęboka przyzwoitość w stosunku do ludzi potrzebujących pomocy, czy to zależnych od niego, czy po prostu postawionych przez życie w podbramkowej sytuacji. Nie wiem, czy tylko ja zastrzygłam uszami, ale przyzwyczajona do wzoru Trudnego Bohatera, którego Trudne Życie Wyizolowanego a Wyjątkowego Indywidualisty zmusza do Bycia Trudnym dla Świata Jako Takiego, na początku nie byłam pewna, czy te pojedyncze przypadki, kiedy Sherlock poświęca komuś chwilę czasu w celu innym niż błyśnięcie inteligencją, zamierzają utrwalić się w jakiś stały wzór. Utrwaliły się. W serialu, w którym John Watson zmienił się w Azjatkę, w którym cały cyrk przeniósł się do Nowego Jorku, w którym kontakt w policji nie nazywa się Lestrade, a Mycroft jest właścicielem sieci restauracji, pojawił się Sherlock Holmes, którego znałam całe życie –  z poczuciem osobistej odpowiedzialności za swoich klientów, znajomo niską tolerancją wobec wszelkich form przemocy, głęboką pogardą dla szantażystów i ludzi, którzy wykorzystują czyjeś słabości, który nie tylko nie obraził się na English Oxford Dictionary za odrzucenie jego kandydatury do edycji ilustrowanej na tyle, żeby nawet nie zapoznać się z definicjami kilku haseł – jak współczucie, żałoba, etc., etc., długa lista słów najzwyczajniej w świecie przydatnych komuś w jego profesji –  ale nawet większość z nich zrozumiał (a może po prostu znał). Jest to najlepsze nawiązanie do kanonu jakie mogłam dostać.
[Przypis: z początku przez przypadek, teraz już świadomie zrobiłam sobie na swoim tumblrze taga zadedykowanego w dużej mierze stabilnemu związkowi Sherlocka i Przyzwoitości, zatytułowanego, bardzo uczciwie I love him so much poręczny zbiór przykładów, jeśli ktoś byłby zainteresowany. Uwaga, spoilery.] 

Jednym z takich słów definitywnie byłby też szacunek.

Elementary nawet nie próbuje postawić pytania, dlaczego otoczenie miałoby tak dostać po oczach blaskiem – flarą, być może – wyjątkowości Sherlocka, że przestało wymagać od niego chociaż minimalnego ukłonu w stronę tych irytujących konwencji społecznych, jak – ot, dla przykładu – tej, w której traktowaniem drugiego człowieka jak kretyna nie zdobywa się jego wiecznej sympatii.  Elementary [przypis: tutaj można by wstawić gifa z Joan Watson przewracającą oczami] z góry odpowiada: nie miałoby dlaczego i szuka innych sposobów interakcji między swoją wyizolowaną, specjalną perłą społecznej nieporadności a resztą świata.

Znajduje kilka podejrzanie łatwo. Reszta sportretowania Trudnego Bohatera byłaby mniej ciekawa, gdyby nie systemowe umieszczenie Sherlocka wśród ludzi, którzy, uznając jego unikalną, w istocie, inteligencję, nie przestają uważać, że dalej mają pełne prawo być traktowani – ujmując to mało może erudycyjnie – z sensem.

Skutkuje to oczywiście tym, że policjanci z NYPD, których Sherlock traktuje raczej szorstko i nie kryje za bardzo wątpliwości do ich kompetencji, pozwalają sobie go nie lubić. Są jednak ludzie, z którymi Sherlock współpracuje bliżej, których kompetencje dostrzega, a profesjonalne relacje z nimi są dla nieco cenne. I niesamowita rzecz, okazuje się, że można zachować unikalność, inteligencję, trudność i co tam jeszcze bohatera, który jest w stanie okazać szacunek drugiemu człowiekowi. Nie jest to dzieło Joan. Przykładowo, odcinek, w którym Sherlock spowiada się Gregsonowi ze swojego nałogu, wprost mówiąc o szacunku dla niego (Gregsona, nie nałogu) wyprzedza moment, w którym Sherlock zaakceptował zawodową rolę Joan w swoim życiu, co dopiero zaczął rozważać pełniejsze partnerstwo.  Bardzo możliwe, że – odwrotnie – jest to cecha, która w ogóle umożliwiła Sherlockowi przekonanie Joan do zostania, umożliwiła im działanie wspólnie, kiedy Joan zdecydowała się na kolejną zmianę kariery. Bardziej niż możliwie, że jest to właśnie ta cecha, która umożliwia im funkcjonowanie w quasi-oryginalnej dynamice, w której potoki złośliwości, jakie regularnie kierował Holmes w stronę swojego kronikarza, współgrały z uznawaniem jego wartości, jako współpracownika i przyjaciela.  

Scena z Gregsonem celnie zresztą ilustruje jeszcze jedną rzecz, mianowicie, że bezlitosną szczerość bohatera można wykorzystać w dwie strony. Poza bronią, wyostrzoną ostrym, złośliwym dowcipem, którą można rąbnąć każdego nieszczęśnika, który nawinie się pod rękę, Elementary robi z niej też tę firmową, desperacką szczerość, której Sherlock nie lubi – a Jonny Lee Miller (niech szczęści się człowiekowi, który uznał brytyjskość Sherlocka za wartą zachowania i dał nam w efekcie Jonny’ego Lee Millera) gra ją fantastycznie, dobry Boże, to drżenie głosu. Zdobywa się na nią jednak bez bata nad głową ani groźby zagłady zachodniej cywilizacji, jeśli nie wychynie zza swojej aury tajemniczości w ostatecznym geście uczciwości wobec drugiej osoby raz na serię/dwie serie/siedem serii/meh, cywilizacja i tak jest przereklamowana. Wpływ Joan na częstotliwość występowania tych momentów może być już nieprzypadkowy.

Wydaje się jednak, że co naprawdę zmieniła Joan to przekonanie Sherlocka, że nie jest w stanie zbudować jakiejkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Zanim  pojawiła się na obrazku, dorobił się jednego, raczej zdystansowanego przyjaciela (Alistaira, mam na myśli) i pokaźnej sieci znajomości ze specjalistami w różnych dziedzinach, z którymi, zawsze gotowy do wchłonięcia nowej wiedzy, utrzymywał korespondencję – można przypuszczać, że o bardziej profesjonalnym niż personalnym charakterze. I, oczywiście, tej jednej relacji z człowiekiem, który mu dorównywał, relację, która, raz w jego życiu, opierała się na całkowitej równości, ale nie skończyła się najlepiej. Delikatnie mówiąc. W jednym z ostatnich odcinków na spotkaniu AA Sherlock mówi o zagrożeniach, które mogą popchnąć go z powrotem do nałogu – i przyznaje, że brak kogoś, kto mu dorównuje, jest największym z nich. Widziałam wiele fochniętych komentarzy w imieniu Joan, która zaiste jest rewelacyjna i nie zasługuje na nic innego niż absolutny szacunek i absolutne przywiązanie. Oba ma. Niemniej, Sherlock ciągle ją uczy. Joan zauważa rzeczy, których on nie widzi, ma wiedzę, której on nie ma, są wobec siebie komplementarni, co bardzo pomaga ich współpracy. Gdyby jednak potrzebował, mógłby wyprowadzić ją w pole, z większym trudem niż resztę świata, na pewno, ale potrafiłby to zrobić.  Kiedy Sherlock mówi, że jest without peer, ma na myśli tę jedną osobę, która mogłaby pokonać go w jego własnej grze - i nie jest to kryterium wymagane, żeby, jak powie Joan na końcu odcinka, cenić ją jako osobę. Sherlock zdaje sobie sprawę, że wypracował kontakty głębsze niż czysto służbowe z ludźmi, którzy nie mieliby z nim szans, ale którzy mimo wszystko nie pozwalają mu wejść sobie na głowę, którzy wyciągają wobec niego konsekwencje, kiedy zapomni mu się, że nie jest centrum całego uniwersum. Powoli rodząca się współpraca i przyjaźń z Joan przekonały go, że ten dodatkowy wysiłek w ich stronę jest warty wykonania.  

Elementary nie trzyma Sherlocka za rękę i nie pilnuje, żeby zawsze pozostawał po heroicznej stronie mocy. Pozwala mu się potykać, w mniej lub bardziej spektakularny sposób i jest wobec niego nie mniej szczere niż on wobec reszty świata. Zamiast szastać nim od jednej charakterystyki do drugiej, w zależności od tego, czy potrzebuje wersji czarującej czy wnerwiającej, daje mu miejsce, w którym może zaciekawiać widzów swoim, zaiste trudnym, charakterem.  Pozwala mu budować relację z Joan w sposób, w którym widać, co obie strony z tego interesu mają – w pierwszym sezonie, powoli i ostrożnie z konfliktu, napięcia i chaosu doprowadza ich do stabilnej, zrozumiałej współpracy. Drugi sezon był bardziej rozchwiany i trochę pozbawiony celu, chociaż przynajmniej nie wpadł w pułapkę coraz bardziej dramatycznych finałów (gdyby zrobił bardziej dramatyczny finał niż poprzedni, mielibyśmy problem), ale doprowadził swoich bohaterów do ciekawego punktu wyjścia na dalszą drogę i jestem bardzo ciekawa, co z tym punktem wyjścia zrobią.

 Przypisy końcowe:

[Największym grzechem tego sezonu było, że nie zawsze wiedział, co zrobić z Joan. Mamy coś ze sobą wspólnego najwyraźniej, bo mi też przychodziła bardziej przy okazji niż w zaplanowany sposób. Czuję się o tyle rozgrzeszona, że jeśli ostał się ktoś, kogo trzeba przekonywać, że jest rewelacyjna, i tak pewnie jest to beznadziejny przypadek. Ale jeszcze raz, z korony tego nieszczęsnego, zbyt wysokiego chaszcza: Joan Watson jest rewelacyjna. Amen. ]

[Jeśli ktoś ma nadmiar dobrej woli, może uznać to za kompozycję klamrową.]

[Chociaż poniekąd, nie sądzę, żeby kompozycja klamrowa służyła drzewkom.]




czwartek, 8 maja 2014

Herstory

The Good Wife popełniła odcinek, który nie był, w żadnej mierze, zły, ale nie wpadłam po nim w falę bezgranicznego zachwytu, utrudniającego zebranie jednej spójnej myśli, jest to więc pewnie dobry moment na kolejny peanik do mojego ulubionego serialu. Peaniki do TGW produkuję dość regularnie i prawdę powiedziawszy obiecałam sobie, że się z nimi opanuję, ale potem stał się piąty sezon, który jest perfekcyjnym połączeniem długiej, 22-odcinkowej formuły z jakością charakterystyczną dla znacznie krótszych produkcji, z reguły telewizji kablowych.

The Good Wife zaczyna się od skandalu obyczajowego i politycznego, od Alicii, która stoi koło swojego męża, skompromitowanego polityka uwikłanego w skandal obyczajowy i oskarżonego o korupcję – która ma do odegrania rolę wiernej żony, kiedy pytania reporterów, nawet jeśli skierowane do niej, kompletnie nie jej dotyczą. Ale to Peter (Bogu dzięki) będzie marginalną postacią. Alicia wróci do swojego zawodu, do praktykowania prawa, po długiej przerwie i z nazwiskiem, które budzi powszechną sensację i starając się przetrwać, ochronić swoje dzieci przed medialną burzą i zachować przynajmniej część zdrowych zmysłów, zacznie, kawałek po kawałku, konstruować własną historię.

Część bezspoilerowa

Trudno napisać, na czym zasadza się fenomenalny poziom obecnego sezonu bez roztrząsania jego fabuły, ale spróbuję przez moment operować ogólnikami – przede wszystkim, dość oczywistym stwierdzeniem, że piąty sezon nie wziął się z powietrza i TGW od zawsze była wyróżniającym się serialem, pod tyloma względami, że na pewno o którymś zapomnę.

Można zacząć tę wyliczankę od standardowo wymienianych zalet – świetna gra aktorska, świetne tempo odcinków, utrzymujących co najmniej szybkie, a często i zawrotnie szybkie tempo, wspaniały humor, Alicia, Kalinda, Diane… A nie, moment, to są niestandardowe zalety.

Naprawdę nie jestem dobra w koherentnym pisaniu o The Good Wife.

Legal drama/political drama, jak podpowiada w kwestii charakterystyki gatunkowej wikipedia, może nie brzmieć jak najbardziej pasjonujący materiał na budowę, tydzień w tydzień, ciekawej case of the week, świętej podstawy każdego proceduralnego serialu, TGW jednak znalazła na to sposoby. Wypróbowaną metodą wielu seriali, które wcale kryminalne nie są, a trochę tego żałują, zapożyczyła sobie kilka kryminalnych chwytów dla urozmaicenia pokazywanych spraw – sztandarowy zestaw, używany z umiarem (to jednak firma prawnicza, nie policja, czas na dochodzenie jest ograniczony –  jest to właśnie urozmaicenie, nie robienie zminiaturyzowanych wersji Raportu tulipana), i nie ma co w nim szukać nowo odkrytego kontynentu, ale nie bez powodu produkcje kryminalne nigdy nie wychodzą z mody. Dobra zagadka, mniej bądź bardziej zaskakujący zwrot akcji, element niepewności co do winy klienta – są to karty, które, jeśli dobrze nimi zagrać, zawsze pomagają. Asem w rękawie w przypadku TGW jest nierozerwalny związek tych quasi-kryminalnych zagadek z Kalindą, jedną z ciekawszych bohaterek tego serialu – i w przypadku TGW „jedna z ciekawszych’ nie oznacza, halleluja, „ciekawszą z całych dwóch, w porywach do trzech”.

Jeszcze ciekawsze – dużo ciekawsze, szczerze mówiąc – niż sprawy kryminalne są sprawy aktualne. Możliwość szybkiej reakcji na otaczający świat, z paletą jego bardzo bieżących problemów, jest tym jednym atutem, z którego seriale mogą czerpać pełniej niż wiele innych tekstów kultury, jeśli tylko mają ku temu chęć, umiejętności i pomysł –  już cięższy do skompletowania zestaw, którym TGW dysponuje i regularnie używa, zarówno na poziomie pewnych ogólnych zjawisk społeczno-polityczno-kulturowych-technologicznych, jak i konkretnych zdarzeń z historii kompletnie najnowszej. Nie zawsze jest to całkowity sukces, ale proporcja udanych, a nawet bardzo udanych odcinków na 22 w sezonie jest niezmiernie satysfakcjonująca.

W ramach swoich 22 odcinków TGW od zawsze flirtowała z nieproceduralną, mimo wszystko, strukturą większej historii. Naturalnie, zawsze opiera się o opowieść o swojej głównej bohaterce, ale budowanie większej całości idzie dalej, dalej nawet niż konsekwencja w historiach poszczególnych głównych bohaterów – między małymi, jednoodcinkowymi historiami, TGW stara się konstruować większe, kilkuodcinkowe czy całosezonowe wątki, zawiązywane między różnymi grupami bohaterów i różnymi grupami wpływów, wychodzące z różnych historii i zmierzające w różnych kierunkach. Żonglując poszczególnymi wątkami, sami zastawiają na siebie najwięcej pułapek i nie wszystkie wychodzą równie dobrze, niektóre, bez żadnej wybrzmiałej konkluzji, giną w pomroce dziejów (a jeden nigdy nie powinien był z niej wychodzić – pozbawione entuzjazmu pozdrowienia dla Nicka). Czasem robi się zbyt tłoczno i to chyba największy grzech konstrukcyjny tego serialu, przydarzający mu się raz czy dwa na sezon, przeładowanie, które wykoleja tempo odcinka. Przy dużych prędkościach, jakie TGW utrzymuje zazwyczaj, jest to jednak grzech do odpuszczenia.

Jeśli zresztą circa dwoma przeładowanymi odcinkami na sezon mamy płacić za fantastyczną zbieraninę postaci, które zaludniają świat tego serialu i czasem go zakrzykują, próbując dojść do głosu z własnymi historiami – jest to w dalszym ciągu interes stulecia. Bohaterowie The Good Wife są zbiorową personifikacją cudu. Ci najważniejsi, oczywiście, ale także mniej lub bardziej poboczni – sędziowie, prokuratorzy, prawnicy strony przeciwnej, klienci, biznesmeni, politycy, czego dusza zapragnie, a wszystko to – ostatni punkt, bo chciałabym kiedyś skończyć to drzewko – w sensownej reprezentacji damsko-męskiej. 

I reprezentacja damska jest naprawdę, naprawdę rewelacyjna. Diane, z jej liberalnym światopoglądem i silnym charakterem może być miłością od pierwszego wejrzenia, a będzie można się w niej zakochać tylko bardziej, w miarę upływu czasu,  Kalinda... Cóż, gdzieś na początku serialu, na pytanie o to, kim jest, skoro nie policjantką, Kalinda odpowiada prawdomównie I'm Kalinda i naprawdę trudno scharakteryzować ją celniej. Sama Alicia, w fantastycznym wykonaniu Julianny Margulies, może się początkowo wydawać przez nie trochę zagłuszona, ale nie jest to permanentny stan. The Good Wife jest, w gruncie rzeczy, głównie historią Alicii, Alicii, której życie wywróciło się do góry nogami, która robi w nim porządek, która pokazuje pazurki, kiedy trzeba i wcale nie jest taka miła, jak mogłoby się to na pierwszy rzut oka wydawać, kiedy sytuacja tego wymaga.

Jeśli ktokolwiek odczuwa w swoim życiu niedosyt dobrze napisanych bohaterek, TGW jest dokładnie tym serialem, który należy obejrzeć. Jeśli nie, dalej jest dokładnie takim serialem, z wszystkich wymienionych, jak również kilku pominiętych powodów, po pierwsze, a po drugie, dobrze napisanych bohaterek nigdy za wiele. W ogóle, dobrze napisanych bohaterów nigdy za wiele, a z facetami TGW bynajmniej też nie ma problemu.
Jak widać moje zdolności skonstruowania koherentnego tekstu cokolwiek się wyczerpują, spróbuję więc jeszcze westchnąć spoilerowo do piątego sezonu, zanim zanikną kompletnie.




Część spoilerowa

Niech będzie świadectwem mojego zaufania do The Good Wife, że piszę to na dwa odcinki przed finałem: piąty sezon na razie zdecydowanie jest moim ulubionym. Nie jest to częsty przypadek. Widzowie długich, sieciówkowych seriali są często świadkami tego, jak w okolicach piątego sezonu (lub wcześniej) formuła się już zużywa, kolejne odcinki powtarzają swoje pierwowzory w coraz to gorszym stylu, bohaterowie rozmywają się w coraz gorszej charakteryzacji i człowiek zostaje, rozdarty między sentymentem do kiedyś ukochanego serialu, ciężką do zwalczenia ciekawością, co będzie dalej, a głębokim zdegustowaniem w odpowiedzi na to, co jest mu teraz serwowane.

Widzowie TGW szczęśliwie nie mają jeszcze tego problemu.

Zachwianie status quo w finale czwartego sezonu mogło niepokoić – czy twórcy na pewno są w stanie napisać, to, co obiecali, czy na pewno mają na to dobry pomysł, a nawet jeśli mają – czy za duża ilość wątków nie pogrzebie ich kompletnie. Otóż, twórcy mieli pomysł i, co równie ważne, mieli pomysł jak panować nad pomysłem. Od kreowanego w pierwszych odcinkach napięcia wśród konspirujących rozłamowców, niepewności Alicii, podwójnego znaczenia każdej jej rozmowy z Willem, przez Hitting the Fan, którego jedyną wadą było to, jak niemożliwie wysoko stawiał poprzeczkę reszcie sezonu, przez odcinki, które nastąpiły już po rozłamie i które dały sobie z tą poprzeczką radę – niesamowita, szaleńcza seria wyśmienitych odcinków, w których Alicia i Will po przeciwnych stronach barykady znaleźli, wydawało się, najciekawszą realizację swojej pokomplikowanej znajomości, szczególnie w The Decision Tree. Will, który projektował sobie w głowie kolejne scenariusze przesłuchiwania Alicii, od pytań profesjonalnych do personalnych, od zwycięstwa w sądzie do osobistego, małodusznego odwetu, mógł pewnie irytować, ale ja mu szczerze współczułam – zwłaszcza, że w swoim zacietrzewieniu nie wziął pod uwagę, że jeśli tylko spróbuje personalnego podejścia, zostanie pokonany we własnej grze, Alicia miała długi i wymagający trening, dzięki uprzejmości Petera.

Wreszcie, jeszcze z daleka od stabilizacji, ale przynajmniej po ustaleniu kierunku, w którym można jakąś znaleźć, nastąpił naprawdę niespodziewany zwrot akcji i Will stracił życie w nagłej, przypadkowej strzelanie. Gdyby zrobić listę moich ulubionych bohaterów TGW, Will byłby na dalekim, dalekim miejscu – miałam do niego trochę przekornej sympatii, zważywszy, że jedną z jego ról była rola konkurenta Petera, a Peter otwierałby listę bohaterów, których nie lubię, w ogóle, nie tylko w TGW (musiałabym się nad tym głębiej zastanowić, ale pewnie niedaleko za królującym na niej Nate’em Fisherem) – niemniej, na to, jak szkoda mi go było od Hitting the Fan do Dramatics, Your Honor, tej sympatii by nie starczyło, więc złamane, czarne serduszko dla scenarzystów, popisali się angstem najwyższej jakości (chociaż muszę przyznać, że permanentna obecność Finna Polmara jest dość przekonującym pocieszeniem). Wypisanie Willa nie było może decyzją scenarzystów, tylko aktora, ale trzeba przyznać, że zrobili z tej konieczności genialny użytek. Szczególnie moje uznanie idzie dla pierwszej, bodajże, sceny The Last Call, zaczynającego się zaraz po telefonie od Kalindy, kiedy Eli próbował jakoś zaadaptować na swoje potrzeby przemowę Alicii i czytając ją z ekranu, zabrnął w ślepą uliczkę, pełną wspomnień o wychowywaniu dzieci – tylko TGW smutny odcinek, w dodatku odcinek, o którym wszyscy widzowie wiedzą, że będzie smutny, może zacząć od rozbrajająco śmiesznej sceny. Dla mnie była to, koniec końców, jedna z najbardziej niepokojących scen. Śmiałam się, owszem. Ale tak dobrze wiedziałam, że nie powinnam, że za chwilę będzie mi tylko bardziej i bardziej przykro.


Strach się bać, co przygotowali sobie na finał sezonu. 

piątek, 2 maja 2014

Shall we play a game?

Mam zasiane trzy drzewka, ale żadne z nich uparcie nie chce wyrosnąć do jakiejkolwiek konkluzji, zasadzę więc spontaniczny krzaczek pochwalny dla książki, której wcale nie zamierzałam czytać i wcale nie powinnam była czytać, bo zjadła mi trzy dni z życiorysu i znowu nic nie zrobiłam. Ale za to jak było fajnie!

Jakiś czas temu odbyłam (świetną) dyskusję z moim przyjacielem, którego nie wiem, jak nazywać w internecie, od kiedy przestał być Lórem ;), o tym, jak w powieściach (względnie realistycznych) można opisywać internet. Bo pojawia się problem – opis może wiernie oddać to, jak ważną częścią naszego świata jest przestrzeń wirtualna, ale następne pokolenie czytelników już za kilka lat uzna taki opis za archaiczny i nieaktualny zarówno pod względem technologicznym, jak i sposobu uczestnictwa i miejsca technologii w codziennym doświadczeniu. Nie doszliśmy chyba do żadnych odkrywczych wniosków. Jedynym sposobem jest opisanie alternatywnego świata z alternatywą internetu, która spełnia podobne funkcje, ale operuje innymi pojęciami i opiera się na nieco innych sposobach użytkowania. Opis byłby oderwany od doświadczeń odbiorcy, zasady działania świata byłyby odmienne i trzeba byłoby się ich na potrzeby narracji nauczyć, ale jednak całość rzucałaby nowe światło na to, co znane – czyli, krótko mówiąc, tylko porządne SF.


Czy „Ready Player One” się to udaje? Chyba tak. Założenie jest takie: w którymś momencie ewolucja internetu i technologii w ogóle rozjechała się i zamiast mediów społecznościowych, jakie znamy (a może po nich?), pojawił się cały wirtualny świat, w którym można się zanurzyć. Były takie próby i u nas. Second Life miało stać się właśnie czymś takim, ale nie podbiło świata, choć działa już od jedenastu lat. Wyczytałam, że korzystają z niego uniwersytety i szkoły językowe, ale jednak trudno go nazwać fenomenem na miarę cyberpunkowych wirtualnych rzeczywistości. Może dlatego, że realny świat stanowi jeszcze solidną konkurencję dla wszystkiego, co można zaprogramować. W świecie powieści Ernesta Cline'a już nie. Kryzys paliwowy pogrążył świat w ekonomicznej katastrofie, społecznym chaosie i politycznej niemocy, nie dziwi więc zupełnie, że ludzie woleli skorzystać z łatwej drogi ucieczki w swobodnie kreowany świat wirtualny, pełen potworów, statków kosmicznych i magii, niż zająć się otaczającym ich bałaganem. Zwłaszcza gdy pojawiła się nadzieja, że w wirtualnym świecie mogą odnaleźć coś, co odmieni ich rzeczywistą sytuację w sposób niewyobrażalny. Wizja milionów ludzi biernie znoszących tę swoistą postapokalipsę, nieruchomych w fotelach, podłączonych do sieci, która zapewnia im pracę, rozrywkę, wykształcenie, była z jednej strony przerażająca, a z drugiej niepokojąco kusząca. To na wielu poziomach nie jest nasz świat, ale jednak odniesienie go do własnego życia przychodzi bez trudu – widzę się w roli jednego z takich łowców, którzy spędzają lata na przyswajaniu popkulturalnej wiedzy i rozwiązują zagadki, by zdobyć pieniądze, z którymi zrobią... co, właściwie? Uratują świat? Jak uratować świat, który chyba nie chce być uratowany? I po co ratować ten świat, skoro nigdy nie dorówna wirtualnemu, w którym można mieć garaż pełen statków kosmicznych, własną planetę, magiczny miecz, gdzie można spełnić każdą możliwą zachciankę? Być tym, kim się chce być? Dowolnej płci, rasy, w dowolnym wieku, dowolnym kształcie. W którym, jeśli się zginie, wystarczy założyć sobie nowe konto.

Cała idea polowania w grze komputerowej na wskazówki prowadzące do spadku po milionerze, swoją drogą, przypominała mi jeden z odcinków „Community” – który powstał później niż książka i pewnie był nią inspirowany, ale ja go poznałam dużo wcześniej. Miałam więc na początku trudności, by traktować fabułę poważnie. Na szczęście tylko przez chwilę, bo robiło się coraz ciekawiej i ciekawiej.

Trudno było się oderwać od tego festiwalu fanserwisu, plot twistów i wielkich dramatów, którym stawiają czoła fajni bohaterowie. Ani chwili nudy i strony przewracające się błyskawicznie mimo niezrozumienia większości aluzji. O tym też mówiliśmy w tej wspomnianej rozmowie – o latach 80. czyta się jak o innym świecie. Czysta fantastyka, do której odnosiło mi się tak samo łatwo (czy trudno), jak do futurystycznej, postapokaliptycznej wizji. Odwołania pełniły więc dla mnie raczej funkcję ozdobną i pewnie trochę straciłam, nie wyłapując wszystkiego. Mogłam czytać z otwartą Wikipedią, ale to by wybijało z rytmu – poza tym nieznajomość przywoływanych tytułów, głównie gier, nie przeszkadzała mi zupełnie. W końcu to obcy świat. A może też nie chodziło o konkretne filmy i gry – choć ich znajomość dodawała pewnie +10 do funu i zamierzeniem autora, podobnie jak zamierzeniem Hallidaya, było wypromowanie tego kawałka popkultury, który lubi najbardziej – ale o samo poczucie, że ja, z moimi dziwnymi pasjami, którym poświęcam zdecydowanie za dużo czasu, wpisuję się w większy trend. Że jestem częścią grupy ludzi z dziwnymi pasjami, może zupełnie innymi niż moje, ale chodzi o styl życia, o czerpanie radości z szeroko pojętej popkultury, wszystko jedno, czy gier komputerowych, anime czy powieści YA. To samo się przeżywa na konwentach, gdy widzi się ludzi przebranych za coś, czego nie umie się nawet zaklasyfikować, ale wiadomo, że przywiała ich tam ta sama potrzeba i ta sama pasja, choć skierowana może w jakimś innym kierunku.

Na innym poziomie z kolei trochę mnie ta książka irytowała swoją poprawnością i wodzeniem czytelnika za nos. Rozumiem potrzebę reprezentacji, oczywiście, ale po raz kolejny miałam wrażenie, że twórca czuje się zobowiązany odhaczać kolejne okienka. Mniejszości seksualne: check. Różnorodność etniczna: check. Fobia społeczna: check. Fizyczna nieatrakcyjność: check. Niziny społeczne: check. Na skali ogólnej nachalności umieściłabym gdzieś blisko środka, więc dało się wytrzymać, wolę jednak zabieg w stylu „Rivers of London”. Tam kolor skóry bohatera wspomniany jest mimochodem i to w głowie czytelnika następuje proces „shit, założyłam, że on jest biały, nie powinnam tego robić”. To skuteczniejsze niż pełny opis przemyśleń bohatera, gdy ten odkrywa, że jego wizja nie zgadzała się z rzeczywistością, ale to przecież nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bla, bla, szlachetność. Narracja pierwszoosobowa zazwyczaj mi nie przeszkadza – najczęściej mnie momentalnie wciąga – ale czasami mogłaby być przeplatana bardziej obiektywnym opisem, zwłaszcza gdy bohater nie wystawia nosa na zewnątrz przez zdecydowaną większość fabuły. To jak podglądanie przez na wpół przysłoniętą dziurkę od klucza. Zawsze mi mało opisów świata, zwłaszcza takiego, który zdaje się mieć dość solidne podstawy. Choć ten jest trochę groteskowy. Złe, złe korporacje.

Przy całej tej poprawności politycznej dziwi mnie trochę końcówka i sama nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony nie można zarzucić autorowi, że zrobił z Art3mis damsel in distress i nagrodę dla bohatera – bo nie zrobił. Z drugiej strony to jest, rzeczywiście, jak w grze komputerowej, w której bohater zalicza wszystkie questy, dociera do zamku i spotyka księżniczkę. Z trzeciej strony – dlaczego nie? To, że związki bywają przedstawiane banalnie, nie może być argumentem przeciwko związkom. A ten konkretny, choć opisany może nie wybitnie, to jednak miał sens i bez niego fabuła mogłaby przestać się kleić. Motywował sporo działań Wade'a i trochę strącał go z piedestału, bo jego zaloty były mocno irytujące, a obsesję odczytałam jako rys raczej negatywny – choć doskonale pasujący – w jego ogólnie pozytywnej charakterystyce.

W ogóle mam wrażenie, że główny bohater powinien był mnie irytować, ale ja zawsze lubię bohaterów-narratorów i oceniam ich łagodnie. Wade jest z jednej strony przeciętny (co jest bardzo podkreślane), z drugiej – to jednak bardzo miły chłopiec, inteligentny, ogromnie zdeterminowany, ale zarazem niepewny siebie, o niskim poczuciu własnej wartości, skłonny do wpadania w obsesję i histerię, ale zdolny ogarnąć się w momencie kryzysu, lojalny i w jakimś sensie... szlachetny. Podziwiałam jego zdolność do zagłębiania się przez długie lata w research, gdy ja nie jestem w stanie wygooglać sobie bibliografii do pracy. Fajna postać. Poszłabym z nim na kawę.

I nie potrafię się zdecydować, co właściwie sądzę o tej finałowej myśli – że świat wirtualny owszem, to doskonałe medium, ale powinien wygrać świat rzeczywisty. Cenię internet, z Facebookiem na czele, za to, że zawieram i podtrzymuję w nim znajomości – ale zawsze jest w tym ten istotny element, że są to znajomości, które od czasu do czasu finalizuję przy kawie. I o ile kiedyś głosiłam z pełnym przekonaniem, że można się przyjaźnić wyłącznie wirtualnie, to teraz już nie jestem taka pewna. Trochę więc zgadzam się z tym, że warto czasem się wylogować i posiedzieć na murku (kiedy wcześniej, oczywiście, założy się event i umówi ze znajomymi z internetu), choć podejrzewam, że ta konkluzja powieści mogła wielu czytelników, którzy przez czterysta stron znajdowali legitymizację dla swojego keyboard & darkness trybu życia, solidnie zirytować. Ja poczułam lekką ulgę. Nawet mimo tego, że podział świat wirtualny – świat rzeczywisty zdarzało mi się krytykować (czy to, co teraz robię, nie jest rzeczywiste? Oczywiście, że jest, może bardziej niż to, co będę robić, gdy wreszcie wyłączę komputer), ale jednak to zakończenie sprowadza się raczej do krytyki chowania głowy w piasek i szukania łatwej drogi ucieczki, zamiast zabrać się do roboty i ratować planetę. Jak to w SF, problem jest trochę wyolbrzymiony. Ale tym łatwiej go przetłumaczyć na praktyczne wnioski na temat życia, wszechświata i całej reszty.

Porządne SF. Lubię książki, które nie chcą mi wyjść z głowy przez jakiś czas po przeczytaniu ostatniej strony. I poszukam sobie polskiej wersji – w życiu bym nie wpadła na to, że to się ukazało po polsku – bo podczas czytania wiele razy przeszło mi przez myśl, że musiałabym się nieźle nagłowić, by to zgrabnie przetłumaczyć. Och, może to jest ten temat pracy, który powinnam była odkryć pół roku temu. Jakże to niefortunne.