piątek, 2 stycznia 2015

Hobbicka choinka

Słyszałem nieraz pieśni o bitwach i wyobrażałem sobie, słuchając ich, że klęska może być pełna chwały. Ale teraz widzę, że to rzecz straszna, by nie rzec: rozpaczliwa.
/J.R.R. Tolkien, Hobbit

Do tej pory pisałyśmy raczej peaniki, nadszedł czas, żeby pofuczeć, skoro okazja sama się napatoczyła - i na imię jej Hobbit: Bitwa Pięciu Armii. 

Jestem rozczarowana Hobbitem, a szłam na niego z wyjątkowo niskimi oczekiwaniami, więc zdawało się, że już prędzej przejdzie nad poprzeczką niż przeczołga się pod nią. Niespodzianka. Pożyczając podsumowanie od bliźniaczej duszy, której potępieńcze westchnienia i przewracanie oczami na kiczowaty dialog podtrzymywały mnie podczas seansu w przekonaniu, że nie jestem osamotniona w moim nieszczęściu (thank you, Linus!): spodziewałam się, że będę się nudzić na zbyt wielu scenach bitewnych, ale reszta będzie do życia. Błąd. Scen bitewnych faktycznie było zbyt wiele, i były nudne, ewentualnie fascynująco niedorzeczne (Legolas skaczący niby ta łania po spadających już kamieniach, Eru miej litość), tutaj więc wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami, okazało się jednak, że największy problem pojawiał się nieodmiennie, kiedy przestali się nawalać i zaczynali ze sobą rozmawiać. O prawdziwej miłości, która boli, bo jest prawdziwa, na przykład. Eru miej litość.

Było kilka plusów, o których wspomnę na początku, zanim znikną mi z pamięci. Plusem był, jak zwykle, aspekt wizualno-muzyczny: muzyka, kostiumy, scenografia (chociaż naprawdę, naprawdę czas, by ktoś w Śródziemiu wynalazł poręcz, te wąskie, niczym niechronione mosty nad przepaściami nie powinny przejść przez nadzór budowlany). Bilbo był plusem, nieodmiennie od pierwszej części– w przeciwieństwie do Froda, który z filmu na film, zamiast się wyrabiać, był coraz bardziej snującym się widmem ciekawego, książkowego pierwowzoru, Bilba od początku oglądało się dobrze. Z czasem, kiedy do jego rezolutnej, chłodnej oceny sytuacji i trafnych komentarzy dochodziło coraz więcej dobrych pomysłów i pewności siebie i był w stanie powiedzieć krasnoludom, czarodziejom czy elfim królom, żeby się, z łaski swojej, ogarnęli, wyrósł na bardzo udanego bohatera. W filmie zatytułowanym, było nie było, Hobbit, powinno się to pozytywnie przekładać na odbiór całości – ale niestety, w trzeciej części było go niewystarczająco widać, żeby dał radę uratować cokolwiek poza własnymi scenami.

Drugim plusem jest to, że nie przeciągnęli smoka przez ¾ tego filmowego nieszczęścia, tylko zabili go zgodnie z planem zdarzeń Tolkiena. Biorąc pod uwagę, że nie mieli za wiele do pokazania, bałam się, że będą odraczać ten moment w radosną nieskończoność. Smok poział, posiał zniszczenie, pogadał za dużo (a było zasiać zniszczenie jeszcze na tę jedną, małą wieżyczkę, na której stał Bard, a która jakimś radosnym przypadkiem długo była ognioodporna) i miłościwie zniknął w morzu ognia i efektownej destrukcji, takiej spod znaku „nie przejmujmy się sensem, przejmujmy się, jak to będzie wyglądać w IMAX-ie!” (skojarzenie z Vengeance rujnującą zauważalną część San Francisco było nieuniknione, na każdym poziomie). Punkt z efektywną zadymą odhaczony już na samym początku.

Problem, z jakim został Hobbit po zlikwidowaniu smoka był jednakże taki, że cokolwiek skończyła mu się treść. Zostało jeszcze oddanie gorączki złota – natrętnie już zrobione na paralelę z Jedynym Pierścieniem, łącznie z syczeniem i kluczowymi słowami i przekazanie Arcyklejnotu, bardzo porządnie zrobiona scena, jeszcze jeden plus. Strach mnie obleciał, kiedy Thranduil zaczął wzdychać jeszcze do jakichś białych kamyków, bo oczyma wyobraźni widziałam już dodatek do fabuły a’la Jackson, w którym Bilbo zakrada się do skarbca jeszcze raz, żeby spełnić supertajny warunek, o którym nawet sam Tolkien nie wiedział – ale najwyraźniej szkoda było nawalanki, co w tej sytuacji policzę twórcom w poczet zasług. Mogliby trochę ją za to uciąć na rzecz dłuższej konfrontacji Bilba z Thorinem, w którym może więcej byłoby rozmowy (takiej wziętej z książki, proponowałabym, inaczej bowiem wychodzi miłość, która boli, bo jest prawdziwa – mnie do dzisiaj boli to zdanie, więc będę nim rzucać na prawo i lewo, aż się odczepi), a mniej spychania się z różnych wysokich krawędzi.

Z drugiej strony, spychanie z wysokich krawędzi to poniekąd już znak firmowy Jacksona, nie mogło go więc zabraknąć w pożegnalnym filmie.

Reszta to bitewny chaos z chaotycznymi przerywnikami. Przedobrzyli wątek Czarnoksiężnika, który zapowiadał się obiecująco w pierwszym Hobbicie, pełnym niejednoznacznych wskazówek gęstniejącego nad Śródziemiem mroku. Tutaj nawet w nim nie było już wiele do powiedzenia czy zasugerowania, sprowadzony więc został do jednej walki, w której Galadriela odstraszała swoim topielczym wyglądem i nie było w tym ani nic naprawdę strasznego, ani, co gorsza, szczególnie niejednoznacznego. Oko pojawiło się w całej glorii kiepskich efektów specjalnych, co zostawia Białą Radę bez żadnego dobrego wytłumaczenia, dlaczego przez kilkadziesiąt lat w ogóle się nim nie zainteresowała – i zdrada Sarumana nie jest bynajmniej wystarczająco dobrym powodem.

Zapychacze w postaci Tauriel i Legolasa wnosiły tylko dodatkowe elementy chaosu. Wysłani gdzieś na daleką wycieczkę krajoznawczą, wrócili tylko po to, żeby powiedzieć, że maszerują orki – coś, co prawdę mówiąc wiedzieli, zanim w ogóle poszli, i nie mam pojęcia, co zamierzali osiągnąć. Poza udowodnieniem, że nie było na nich dobrego pomysłu, ale tutaj akurat nie jestem zupełnie zaskoczona, co mogło wyjść z Legolasa na pierwszy plan w historii, w której go nie było albo wymyślania od początku zupełnie nowej postaci. Nigdy nie oczekiwałam po Tauriel niczego dobrego.

I teraz, nie chodziło mi o to, że nie chcę w filmie oryginalnie wymyślonej przez Jacksona elfki, w sensie dodatkowej kobiecej postaci w całym tym bałaganie zbyt wielu facetów. Chodziło mi o to, że nie chcę w filmie żadnej oryginalnej postaci wprowadzaj przez Jacksona, ponieważ z całym szacunkiem, oryginalne wątki nie są jego szczególnym atutem. Co próbował napisać coś po swojemu, z małym, szczęśliwym wyjątkiem intrygi politycznej w Pustkowiu Smauga (który zresztą w ostatniej części przeszedł w smutną regułę), wychodziła mu z tego mniejsza bądź większa katastrofa, zwykle zawierająca w sobie któregoś z bohaterów zwisającego z klifu czy też niepotrzebny i nieprzekonujący angst (Legolas kłócący się nie wiadomo o co z Aragornem w Helmowym Jarze, strzelający focha Sam). Tak jak smykałka do scenograficznego wizjonerstwa jest asem w rękawie tego akurat reżysera, tak jego miłość do własnych wtrętów co i rusz okazywała się potrzebna jak dziura w moście. Toteż, kiedy usłyszałam, że wprowadza do Hobbita własną postać w większym wymiarze godzin, zamarłam ze zgrozą. Własne postacie są osobną kategorią nieszczęść w inwencji Petera Jacksona - w Dwóch Wieżach poległ nawet wprowadzeniu oryginalnej postaci konia i Brego, skądinąd bardzo urodziwy, sensu nie miał w ogóle. Miałam wątpliwości, czy człowiek, który nie umie napisać konia, powinien tworzyć elfkę. Z tego co naokoło widzę, wiele osób się ze mną nie zgadza, ale dla mnie naprawdę, naprawdę nie powinien. [Luźna myśl: jeśli chciał więcej kobiet, byłabym szczęśliwsza, gdyby któryś z krasnoludów okazał się krasnulodzicą. Dużo szczęśliwsza. ]

Jackson nie jest osamotniony w swoim problemie z pisaniem postaci, kobiecych czy nie – a mianowicie, uzależnienia tego, jak silna i ciekawa jest postać od tego, jak silnie i ciekawie macha mieczem (łukiem, nożem, kopytem w przypadku konia Brega). Ewidentnym przykładem na to jest kompletna porażka, jaką był filmowy Frodo, którego siła zawsze leżała zupełnie gdzie indziej, nie do oddania w zmyślnej scenie walki. Postacie Tolkiena, o ile nie grał ich potykający się ciągle Wood, ratował z tej smutnej sytuacji fantastyczny materiał źródłowy, wzięta prosto z głowy reżysera Tauriel nie miała szans na rolę ciekawszą niż wniesienie do przygodowej historii elementów romansu w wydaniu perfekcyjnej wojowniczki z perfekcyjną miłością do perfekcyjnego krasnoluda, która kończy się perfekcyjną tragedią (i miłość boli, bo jest prawdziwa. Kluczowe zdanie). Nigdy nie było dostatecznie dużo miejsca, żeby została czymś więcej niż naprędce skleconą kliszą – nawet w drugim filmie, kiedy jeszcze chociaż próbowali. Tu już nawet nie próbują, nie mają czasu. Bitwa się zbliża, a cały schemat jest gotowy i czeka na zalanie wrzącą wodą, historia miłosna w wersji instant, dodana do na szybko naszkicowanego konfliktu z Thranduilem, o którym chyba nawet sami twórcy zapomnieli w filmie trzecim. Nie spodziewam się po superprodukcji takiej jak Hobbit, że wymyśli jakiś nowy sposób na opowiadanie historii, powie coś odkrywczego o świecie jako takim czy przemyci w wirze bitewnym głębokie treści filozoficzne – ale mógłby chociaż nie zapędzać sam siebie w najbardziej powtarzalne schematy.

Jeszcze gorszy był doradca króla, smutna pozostałość po szczęśliwym wyjątku, którego już z jakiegoś powodu przeciągnęli przez ¾ filmu, chociaż jako żywo nie pełnił żadnej funkcji fabularnej, nie miał nic do powiedzenia i nie był zabawny. Przynajmniej u mnie rozlegały się niezadowolone pomruki na widowni na jego widok i nie wszystkie były moje. Ten już w ogóle mógłby się przedstawiać Pan Klisza i zupełnie nie mam pomysłu, po co dziada wymyślili.

Poniekąd było do przewidzenia, że Hobbitowi zupełnie zabraknie treści i być może mam za swoje, że moje minimalistyczne oczekiwania dalej były zbyt wygórowane. Trzecia odsłona miała za mało do powiedzenia, żeby uratować się jako porządny film – trzeba go było więc wypchać przedłużonymi scenami umierania, długą i jakże zaskakującą sekwencją z orkiem pływającym pod lodem i Thorinem goniącym go jak kot laserowe światełko czy romansem, a resztę, której dalej było za dużo, zapełnić bitwą, bitwą i bitwą, posiekać to wszystko i wrzucić do filmu, w mniej więcej ustalonej wcześniej kolejności, chociaż główną dominantą kompozycyjną był jednak chaos. Co zresztą innego miałoby być, skoro nie było nawet czego porządkować. Szkoda tylko, że nawet te kilka fabularnych nitek, które były do uratowania, poświęcono dla glorii efektów specjalnych czy zwykłej szarpaniny (zrzucanie Bilba z bramy, scena kuszenia Thorina na złotej posadzce, z rozchwianą kamerą w roli głównej i, yyy, czym tam się coś jeszcze działo?).

Szkoda mi też, że w szerszej perspektywie Hobbit okaże się chyba (nie będę tego weryfikować w najbliższym czasie, Hobbit bardzo skutecznie odstraszył mnie od filmowego Śródziemia) niezręcznym prequelem. Trudna do wytłumaczenia ignorancja Białej Rady będzie boleć (tak, okej, zdrada Sarumana, ale przesz przeszło pół wieku nikt nie miał okazji zapytać jakiegoś Gondorczyka „co u was słychać, jak tam cień na Wschodzie?” i dostać w odpowiedzi „jaki, cholera, cień?”). Nie jestem pewna, czy Władca Pierścieni należycie sprzedaje relację Aragorna i Legolasa jako bardzo starą i wypróbowaną przyjaźń, wysłanie go na Północ było więc wyjątkowo tanim sposobem na pokazane, że pamiętają o jakimś następnym filmie – zwłaszcza bez słowa wytłumaczenia, dlaczego właściwie nie może wrócić do Mrocznej Puszczy. Optymistycznie zakładam, że nie chodzi o Tauriel i bardzo ładnie proszę o niepodważanie tego założenia. Chyba że ta scena była zapowiedzią osobnego filmu o przygodach Legolasa i Aragorna. Albo serialu. Albo nowej serii Elfy Ninja). Kilka paraleli – w tym zbyt natrętnych paraleli, jak syczący do Thorina wielki skarb i jego metafizyczna zła siła, niezbyt udanych paraleli jak wcale-nie-śmieszny doradca króla, pozbawiona jakiejkolwiek złożoności albo fabularnego uzasadnienia wersja Grimy – to tak jakby trochę mało, fajniejsze byłoby zachowanie ciągłości. Jest to zapewne trudne, kiedy kręci się prequel po sequelu, ale hej, czy oni przypadkiem nie mieli książki, na której mogliby się w tym ciężkim zadaniu wzorować? Może tam były jakieś dobre pomysły.