środa, 23 marca 2016

Światy otoczone murami

Nigdy w życiu nie miałam nic wspólnego z zakonami. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek choćby rozmawiała z zakonnicą albo zakonnikiem. Nawet wtedy, gdy nazywałam siebie katoliczką i co niedzielę biegałam na mszę, starałam się ograniczać do minimum kontakty z osobami duchownymi, bo zawsze, choć nie jestem pewna dlaczego, budziły we mnie niepokój.

Może właśnie z poczucia obcości wynika moja fascynacja historiami, które dotykają takich tematów. I nie chodzi mi tylko o klasztory, co byłoby wyjątkowo dziwne, nawet jak na mnie, ale wszelkie zamknięte społeczności. Instytucje totalne, gdzie każdy zna każdego, każdy każdego zawsze widzi i każdy każdego kontroluje. Więzienia (Orange is the New Black), szpitale (Lot nad kukułczym gniazdem), szkoły z internatem (Harry Potter), trwające pokolenia loty kosmiczne (Obłok Magellana)... i klasztory, które napadły mnie ostatnio w dwóch zupełnie różnych odsłonach i w ramach coincidence? I think not! postanowiłam je ze sobą skonfrontować.

Pierwszej napaści dokonała na mnie niepozorna książeczka „Zakonnice odchodzą po cichu”. Najpierw bombardowały mnie wywiady z autorką, Martą Abramowicz, a później sam reportaż przyciągnął moją uwagę... metodologią. Temat jak temat – byłych księży jest sporo, muszą więc też istnieć byli zakonnicy i byłe zakonnice. Ale na bogów, jak je znaleźć? Wrzucenie w internet hasła, że szuka się respondentów i obserwowanie, jak odpowiedzi narastają w tabelce z wynikami to spacerek po miejskim parku w porównaniu z biegiem przełajowym po polu minowym tej pani. Pierwsze strony, które opisywały jej początkowo bezowocne poszukiwania choćby paru osób skłonnych porozmawiać na temat swojego odejścia z zakonu przyprawiały mnie o dreszcze. A potem było coraz lepiej, a może coraz gorzej – szczerze bałam się, że klasztorne mury będą mi się śnić, bo stały się ucieleśnieniem tego, jak wrednym potrafi być człowiek dla drugiego człowieka. Z jednej strony jest problem instytucjonalny: to, że w kościele katolickim kobiety, nawet na zgromadzeniach, które podejmują decyzje ich dotyczące, nie mają prawa głosu; to, że zakonnice są w kościele grupą o niskiej randze, często sprowadzaną do roli służebnej względem księży i zakonników. To problem, który istnieje, ale mówiąc szczerze, nie rusza mnie aż tak mocno – mogę kręcić głową z dezaprobatą, ale tak naprawdę to nikt nikogo nie zmusza do uczestnictwa, a nawet najbardziej zamkniętą z bram można bez problemu otworzyć (o czym właśnie ta książka traktuje). Ale o wiele straszniejsze jest to, co dzieje się za murami konkretnych placówek, w relacjach między przełożonymi a podwładnymi, między jednostkami, które wszystkie w jakimś momencie podjęły taką samą decyzję: „chcę wstąpić do klasztoru i wieść pełne wyrzeczeń życie w habicie i za murem”. Zdawać by się mogło, że takie z jednej strony „powołanie”, a z drugiej wspólne (swego rodzaju) nieszczęście powinno spajać grupę i łączyć jej członków we wspólnych zmaganiach z podjętym zobowiązaniem i szarą codziennością. Ale tego w reportażu Marty Abramowicz nie było widać – to, co opisują zawarte w nim relacje, to niekończąca się litania drobnych i większych złośliwości używanych do odgrywania się na podwładnych, słabszych, młodszych, by złamać ich wolę i podporządkować arbitralnym zasadom, których źródła dawno już zginęły w mglistej przeszłości.

Jednak wbrew pozorom nie tylko o tym jest ta książka. Łatwo byłoby przeprowadzić takie badania z przyjętą z góry tezą, że zakonnice uciekają z zakonów, bo zakony są złe. Ale przecież trudno byłoby w to uwierzyć, bo istnieją zakonnice, które są szczęśliwe – odnajdują się w tej rzeczywistości, rozwijają się, prowadzą nieocenioną działalność dla dobra społeczności i powiewają kornetem, przechadzając się po świątecznym kiermaszu na krakowskim Rynku. Przecież, jak można dowiedzieć się z książki, wiele żeńskich zakonów było owocami XIX-wiecznego feminizmu... Książka jest raczej o tym, jak czasami coś z pozoru niewinnego – a co może być bardziej niewinnego od siostry zakonnej? – może stać się karykaturą samego siebie i eskalować, aż straci resztki sensu, a jednak trwa, poniekąd siłą rozpędu, poniekąd przyzwyczajenia, poniekąd... brakiem innych możliwości. Bo można odnieść wrażenie, że jak ktoś raz wejdzie w ten świat i podporządkuje się mu, może mieć z każdym spędzanym tam rokiem coraz większy problem z powrotem do świeckiej rzeczywistości, gdzie podejmuje się za siebie decyzje i nikt nie dostarcza autorytatywnych odpowiedzi.

Wnioski skręcają, zaskakująco, w stronę optymizmu i istoty wiary. Kobiety, które w klasztorze przeżyły piekło, trafiając na ostre zasady, nieczułe przełożone, system wyglądający inaczej niż się spodziewały – wybierają różne drogi, bardziej lub mniej świeckie. Zapadł mi w pamięć szczególnie los dwóch byłych zakonnic, które w klasztorze znalazły... miłość, i kierowane tą miłością działają. Dzielą się swoją dobrocią z porzuconymi kotami i psami, z fokami wychodzącymi na bałtycką plażę, z innymi ludźmi, z całym światem. Nie mówią już o bogu, nie potrzebują go – nie potrzebują kodeksów i katechizmów, by wiedzieć, co robić, by świat stawał się lepszy, i dopiero po opuszczeniu klasztornych murów poczuły wiatr w skrzydłach i lecą, być może wypełniając tym chrześcijańskie posłannictwo pełniej niż jakikolwiek zakon.

Źródło: pbsikora.com/notebook/
Druga literacka napaść, zupełnie inna, to ciężka fantastyka, dzieło jednego z moich ulubionych autorów – czyli „Peanatema” Neala Stephensona. Autor, jak to ma w zwyczaju, wrzuca czytelnika w sam środek całkowitej obcości. Gdzie właściwie dzieje się akcja, to daleka przyszłość czy obca planeta? Bohaterowie są ludźmi czy nie? Niewiele wiadomo, pewne jest jednak to, że dostajemy wizję fascynującej formy monastycyzmu. Dość wcześnie dowiadujemy się, że w jakimś momencie, w zamierzchłej przeszłości, świat został podzielony na sferę „świecką” i „naukową”. Uczeni i filozofowie zostali zamknięci w odosobnieniu, w matemach, czyli klasztorach, by tam prowadzić działalność intelektualną. Dlaczego jednak – by nikt im nie przeszkadzał? By nie stanowili zagrożenia? Trudno jednoznacznie określić. Mieszkańcy matemów żyją w świecie obwarowanym zakazami i nakazami, ze ściśle określonym porządkiem dnia i stopniami awansu, kontaktując się ze światem sporadycznie i w ściśle określonych momentach. Jednak wszystkie zwyczaje i obrzędy, które praktykują, są całkowicie pozbawione warstwy religijnej. Jedyne, co mają nad sobą, to nauka: dorobek tysięcy lat pracy swoich poprzedników, spory doktrynalne, próby odkrycia istoty rzeczywistości (w którymś momencie, spoiler spoiler, dochodzą też kosmici).

Szczególnie kwestia odosobnienia została tu potraktowana w intrygujący sposób. Matem, w którym zaczyna się akcja powieści, podzielony jest na cztery części. Bramy jednej otwierają się raz w roku – można tam pomieszkać i dokształcić się, a potem wyjść, można zostać na dłużej lub na całe życie. Wstępują tam osoby młodsze i starsze, traktując pobyt jako skrzyżowanie uniwersytetu z ośrodkiem duchowego dojrzewania. Druga część ma bramy otwierające się co dziesięć lat. Przyjmowane są tam kilkuletnie dzieci, które po upływie dekady mogą tam zostać lub wrócić do świata extramuros. Trzecia część otwiera się raz na sto lat i przyjmowane są tam niemowlęta. Czwarta część otwiera się co tysiąc lat i nowi członkowie przyjmowani są tylko, jeśli są noworodkami, które mają jeszcze pępowinę – nie są w najmniejszym stopniu skażone światem zewnętrznym. Możliwe jest też awansowanie w ramach matemu. Części jednoroczną i dziesięcioletnią, dziesięcioletnią i stuletnią oraz stuletnią i tysiącletnią łączą labirynty, każdy odpowiednio trudniejszy. Nie wiadomo, co się w nich znajduje, ale można przypuszczać, że trzeba wykazać się odpowiednią determinacją i wiedzą, by móc awansować na setnika czy milenarystę.

Czytając, miałam wrażenie, że choć odosobnienie ukazywane jest jako przynoszące wzajemną korzyść – ludność sekularna może sobie żyć beztrosko, a uczeni mogą studiować bez niepokojów z zewnątrz – to jednak jest w tym jakieś drugie dno. Deklaranci uważani są za dziwnych i niebezpiecznych. Ich oddzielenie wynika zarówno z ich lekkiej niechęci do plebsu, jak niepokoju, że ich wiedza i intelekt mogą zostać wykorzystane w sekularnych rozgrywkach, które w szerokiej skali czasowej tego świata, odwołującego się ciągle do wydarzeń z poprzednich trzech tysięcy lat, wydają się małostkowe. Jeden z fragmentów stanowi dla mnie kwintesencję tej książki, tego świata i tego klimatu: narrator stwierdza, że czasami ponad murami widać było oszklone wieżowce, z których najwyższych pięter gryzipiórki podglądały życie deklarantów, a czasami miasto zmieniało się w osadę i okolicę porastała puszcza. A mury trwały i deklaranci prowadzili dysputy, wiedząc, że wszystko, co na zewnątrz, przeminie, a jedyną trwałą rzeczą na świecie jest ich wiedza, mądrość kumulowana przez pokolenia.

Życie deklarantów to ciągłe nakazy i zakazy, nadające rutynę ich życiu i dyscyplinę, która o wiele bardziej pasuje mi do uczonych niż do duchowieństwa. Czasami jednak pojawia się wątpliwość, czemu ma służyć ta asceza, wyrzekanie się potomstwa i dorobku technicznego? Dlaczego nie mają komputerów – gardzą nimi czy im zakazano? Nauka jest niebezpieczna! Niebezpieczna i ważna – i o tym właśnie jest ta potężna księga warta każdej godziny, którą się z nią spędza (w niewygodnej pozycji, bo jest dość nieporęczna).


Czy jednak te dwie książki łączy coś oprócz tematu monastycyzmu? Tak, i to w dość przewrotny sposób. Choć ani jedna, ani druga nie stanowi krytyki samej idei klasztoru – reportaż o zakonnicach zawiera krytyczne elementy, skierowane są one jednak nie w samą ideę, ale jej wyjątkowo rozkraczone realizacje – to obie zdają się sugerować, że prawdziwe życie zaczyna się poza murami, a same mury muszą runąć. Niekoniecznie dlatego, że oddzielanie się jest złe, ale dlatego, że oba światy – intramuros i extramuros – są połączone i od siebie zależne, a ich rozdzielenie wynika ze strachu: strachu przed nauką, strachu przed kobietą, strachu przed tym, do czego różne rodzaje osób są zdolne, jeśli spuści się je ze smyczy. W momencie, gdy uczony zyska pełną swobodę działania, może wynaleźć lek na raka, ale też bombę atomową, lepiej więc, żeby działał w zamknięciu, kontrolowany ciągle przez sobie podobnych. W momencie, gdy kobieta zyska prawo głosu, dokona się rewolucja – będą musiały zajść kolejne zmiany, może zmienią się priorytety, może cały układ runie. Status quo jest zawsze bezpieczniejszy, ale nawet uciekającą zakonnicę można odnaleźć i nawet bramy tysiącletniego matemu kiedyś zostaną otwarte, i wtedy właśnie może dokonać się zmiana.