sobota, 12 listopada 2016

Long live the Queen

Świat pędzi do przodu, nadążaj! – strofuje starszego arystokratę młoda królowa, uśmiechając się lekko złośliwie. Torami mknie lokomotywa, a w drzwiach królewskiej sypialni, z której dobiegają porodowe krzyki, kłębi się tłum przestraszonych, ale przede wszystkim zaciekawionych mężczyzn. Umrze czy nie? Dziwnie jest mieć na czele imperium kobietę, wręcz dziewczynę, wszystko z nią takie niepewne, ale będzie jeszcze dziwniej, jeśli monarchini umrze w połogu, zostawiając u władzy regenta. W dodatku Niemca!

Brytyjska ITV, chyba w odpowiedzi na fenomen Downton Abbey, postanowiła pokazać światu pierwsze lata rządów królowej Wiktorii. Pierwsza seria obejmuje czas od śmierci poprzednika Wiktorii do narodzin jej pierwszego dziecka, czyli jakieś trzy-cztery lata, podczas których monarchini stopniowo i z ogromną stanowczością wyrywa wszystkim wokół skrawki autorytetu.

Niedoświadczona, wychowywana w izolacji, drobna młoda dziewczyna, czyli idealny materiał na marionetkę. Wszyscy tobą pokierujemy, o nic się nie martw; powiemy ci, co masz robić, jakie decyzje masz podejmować, kogo poślubisz – a ty sobie siedź i pachnij, na ile to możliwe w tych czasach, i szybko urodź dziedzica, żeby wreszcie miał kto ogarniać nasz kraj... Ale nie ma tak łatwo, bo Wiktoria ma ogromne ego i ognisty temperament. Nie spodziewałam się, że taką przyjemność będzie sprawiało oglądanie, jak krok za krokiem rozstawia wszystkich po kątach, by w którymś momencie zadziwić wszystkich faktem, że rzeczywiście... nie jest salonowym pieskiem, lecz królową.

Każdy kadr serialu wygląda jak wyjęty z dziewiętnastowiecznego portretu i jak w takich produkcjach często bywa, wszystko jest przerysowane – zwłaszcza dramaty i emocje. Ale też, może dzięki temu, że Jenna Coleman jest tak bardzo współczesna i tak naprawdę do tych wnętrz i pejzaży nie do końca pasuje ze swoją żywą mimiką i błyskiem w oku, jest to wszystko nieco oderwane od historii, skręcając w stronę jakiejś fantastycznej krainy, w której wszystko jest niby takie samo, ale ładniejsze – i prostsze. Mimo budowanego konsekwentnie kontekstu do samego końca serii miałam wrażenie, że królewski pałac wzniesiono na szczycie kryształowej góry, na który niemal nic nie dociera, skąd tylko rzuca się okiem w dół i ze znudzeniem wraca do swoich spraw. Ale nie jest to w żadnym wypadku zarzut, bo całość jest zaskakująco spójna i mimo pewnej naiwności, ufam, celowo wpisanej – zaskakująco przyjemna.

Jest też, w jakimś stopniu, Victoria jednym wielkim feministycznym manifestem. Miotająca się w sztywnych strukturach młoda królowa tupie nóżką i wprowadza nowe porządki, szokując tym, jak bardzo z nikim się nie liczy, pomiatając własną matką, nie ustępując własnemu mężowi – ale potrafiąc też przyznać się do błędu i z podniesioną dumnie głową przyznać komuś rację. Korzysta z rad, ale ma swoje zdanie, wchodzi w stereotypowe role, ale odgrywa je po swojemu, nie pozwala nikomu ingerować w swoje prywatne sprawy i przez cały odcinek fuczy, że to, że jest w ciąży, nie znaczy, że nagle została krową i dlaczego wszyscy patrzą na jej brzuch, a nie na twarz, a w ogóle to ma już dosyć, chce wracać do pracy.

Wielka historia w skali mikro; w serialu może brakuje wielkiego tła, ale ujmuje dbałość o detal – osobiste relacje, jednostkowe dramaty, subtelnie kreślone wątki pobocznych postaci, krótkie scenki, dzięki którym oświetlone świecami pałacowe hale stają się cieplejsze, a nad tym wszystkim, niczym burzowa chmura, ogromna, miażdżąca determinacja władczyni, by przekonać wszystkich, że jest właściwą osobą na tronie, by pokazać wszystkim, że rzeczywiście to ona tu rządzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz