Świat pędzi do przodu, nadążaj! –
strofuje starszego arystokratę młoda królowa, uśmiechając się lekko złośliwie. Torami mknie lokomotywa, a w drzwiach królewskiej
sypialni, z której dobiegają porodowe krzyki, kłębi się tłum
przestraszonych, ale przede wszystkim zaciekawionych mężczyzn.
Umrze czy nie? Dziwnie jest mieć na czele imperium kobietę, wręcz
dziewczynę, wszystko z nią takie niepewne, ale będzie jeszcze dziwniej, jeśli monarchini
umrze w połogu, zostawiając u władzy regenta. W dodatku Niemca!
Brytyjska
ITV, chyba w odpowiedzi na fenomen Downton Abbey,
postanowiła pokazać światu pierwsze lata rządów królowej
Wiktorii. Pierwsza seria obejmuje czas od śmierci poprzednika
Wiktorii do narodzin jej pierwszego dziecka, czyli jakieś
trzy-cztery lata, podczas których monarchini stopniowo i z ogromną
stanowczością wyrywa wszystkim wokół skrawki autorytetu.
Niedoświadczona,
wychowywana w izolacji, drobna młoda dziewczyna, czyli idealny
materiał na marionetkę. Wszyscy tobą pokierujemy, o nic się nie
martw; powiemy ci, co masz robić, jakie decyzje masz podejmować,
kogo poślubisz – a ty sobie siedź i pachnij, na ile to możliwe w
tych czasach, i szybko urodź dziedzica, żeby wreszcie miał kto
ogarniać nasz kraj... Ale nie ma tak łatwo, bo Wiktoria ma ogromne
ego i ognisty temperament. Nie spodziewałam się, że taką
przyjemność będzie sprawiało oglądanie, jak krok za krokiem rozstawia wszystkich po kątach, by w którymś momencie zadziwić
wszystkich faktem, że rzeczywiście... nie jest salonowym pieskiem, lecz królową.
Każdy
kadr serialu wygląda jak wyjęty z dziewiętnastowiecznego portretu
i jak w takich produkcjach często bywa, wszystko jest przerysowane –
zwłaszcza dramaty i emocje. Ale też, może dzięki temu, że Jenna
Coleman jest tak bardzo współczesna i
tak naprawdę do tych wnętrz i pejzaży nie do końca pasuje ze
swoją żywą mimiką i błyskiem w oku, jest to wszystko nieco
oderwane od historii, skręcając w stronę jakiejś fantastycznej
krainy, w której wszystko jest niby takie samo, ale ładniejsze –
i prostsze. Mimo budowanego konsekwentnie kontekstu do samego końca
serii miałam wrażenie, że królewski pałac wzniesiono na szczycie
kryształowej góry, na który niemal nic nie dociera, skąd tylko
rzuca się okiem w dół i ze znudzeniem wraca do swoich spraw. Ale nie jest to w
żadnym wypadku zarzut, bo całość jest zaskakująco spójna i mimo
pewnej naiwności, ufam, celowo wpisanej – zaskakująco przyjemna.
Jest
też, w jakimś stopniu, Victoria
jednym wielkim feministycznym manifestem. Miotająca się w sztywnych
strukturach młoda królowa tupie nóżką i wprowadza nowe porządki,
szokując tym, jak bardzo z nikim się nie liczy, pomiatając własną
matką, nie ustępując własnemu mężowi – ale potrafiąc też
przyznać się do błędu i z podniesioną dumnie głową przyznać
komuś rację. Korzysta z rad, ale ma swoje zdanie, wchodzi w
stereotypowe role, ale odgrywa je po swojemu, nie pozwala nikomu
ingerować w swoje prywatne sprawy i przez cały odcinek fuczy, że
to, że jest w ciąży, nie znaczy, że nagle została krową i
dlaczego wszyscy patrzą na jej brzuch, a nie na twarz, a w ogóle to
ma już dosyć, chce wracać do pracy.
Wielka
historia w skali mikro; w serialu może brakuje wielkiego tła, ale
ujmuje dbałość o detal – osobiste relacje, jednostkowe dramaty,
subtelnie kreślone wątki pobocznych postaci, krótkie
scenki, dzięki którym oświetlone świecami pałacowe hale stają
się cieplejsze, a nad tym wszystkim, niczym burzowa chmura, ogromna,
miażdżąca determinacja władczyni, by przekonać wszystkich, że
jest właściwą osobą na tronie, by pokazać wszystkim, że rzeczywiście to ona tu rządzi.