Nigdy w życiu nie miałam nic
wspólnego z zakonami. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek choćby rozmawiała z zakonnicą albo zakonnikiem. Nawet wtedy,
gdy nazywałam siebie katoliczką i co niedzielę biegałam na mszę, starałam się ograniczać do minimum kontakty z osobami duchownymi, bo zawsze, choć nie jestem pewna dlaczego, budziły we mnie niepokój.
Może właśnie z poczucia obcości wynika moja fascynacja historiami, które dotykają takich tematów. I nie
chodzi mi tylko o klasztory, co byłoby wyjątkowo dziwne, nawet jak na mnie, ale
wszelkie zamknięte społeczności. Instytucje totalne, gdzie każdy zna każdego, każdy każdego zawsze widzi i każdy każdego kontroluje.
Więzienia (Orange is the New Black), szpitale (Lot nad kukułczym
gniazdem), szkoły z internatem (Harry Potter), trwające pokolenia
loty kosmiczne (Obłok Magellana)... i klasztory, które napadły
mnie ostatnio w dwóch zupełnie różnych odsłonach i w ramach
coincidence? I think not! postanowiłam
je ze sobą skonfrontować.
Pierwszej napaści dokonała na mnie
niepozorna książeczka „Zakonnice odchodzą po cichu”. Najpierw
bombardowały mnie wywiady z autorką, Martą Abramowicz, a później
sam reportaż przyciągnął moją uwagę... metodologią. Temat jak
temat – byłych księży jest sporo, muszą więc też istnieć
byli zakonnicy i byłe zakonnice. Ale na bogów, jak je znaleźć?
Wrzucenie w internet hasła, że szuka się respondentów i obserwowanie, jak odpowiedzi narastają w tabelce z wynikami to spacerek po
miejskim parku w porównaniu z biegiem przełajowym po polu minowym
tej pani. Pierwsze strony, które opisywały jej początkowo
bezowocne poszukiwania choćby paru osób skłonnych porozmawiać na
temat swojego odejścia z zakonu przyprawiały mnie o dreszcze. A
potem było coraz lepiej, a może coraz gorzej – szczerze bałam
się, że klasztorne mury będą mi się śnić, bo stały się
ucieleśnieniem tego, jak wrednym potrafi być człowiek dla drugiego
człowieka. Z jednej strony jest problem instytucjonalny: to, że w
kościele katolickim kobiety, nawet na zgromadzeniach, które
podejmują decyzje ich dotyczące, nie mają prawa głosu; to, że
zakonnice są w kościele grupą o niskiej randze, często
sprowadzaną do roli służebnej względem księży i zakonników. To
problem, który istnieje, ale mówiąc szczerze, nie rusza mnie aż
tak mocno – mogę kręcić głową z dezaprobatą, ale tak naprawdę to nikt nikogo nie zmusza do uczestnictwa, a nawet najbardziej zamkniętą
z bram można bez problemu otworzyć (o czym właśnie ta książka
traktuje). Ale o wiele straszniejsze jest to, co dzieje się za
murami konkretnych placówek, w relacjach między przełożonymi a
podwładnymi, między jednostkami, które wszystkie w jakimś
momencie podjęły taką samą decyzję: „chcę wstąpić do
klasztoru i wieść pełne wyrzeczeń życie w habicie i za murem”.
Zdawać by się mogło, że takie z jednej strony „powołanie”, a
z drugiej wspólne (swego rodzaju) nieszczęście powinno spajać
grupę i łączyć jej członków we wspólnych zmaganiach z podjętym
zobowiązaniem i szarą codziennością. Ale tego w reportażu Marty
Abramowicz nie było widać – to, co opisują zawarte w nim
relacje, to niekończąca się litania drobnych i większych
złośliwości używanych do odgrywania się na podwładnych,
słabszych, młodszych, by złamać ich wolę i podporządkować
arbitralnym zasadom, których źródła dawno już zginęły w
mglistej przeszłości.
Jednak wbrew pozorom nie tylko o tym
jest ta książka. Łatwo byłoby przeprowadzić takie badania z
przyjętą z góry tezą, że zakonnice uciekają z zakonów, bo
zakony są złe. Ale przecież trudno byłoby w to uwierzyć, bo
istnieją zakonnice, które są szczęśliwe – odnajdują się w
tej rzeczywistości, rozwijają się, prowadzą nieocenioną
działalność dla dobra społeczności i powiewają kornetem,
przechadzając się po świątecznym kiermaszu na krakowskim Rynku. Przecież, jak można dowiedzieć się z książki, wiele żeńskich zakonów było owocami XIX-wiecznego feminizmu... Książka jest raczej o tym, jak czasami coś z pozoru niewinnego –
a co może być bardziej niewinnego od siostry zakonnej? – może
stać się karykaturą samego siebie i eskalować, aż straci resztki
sensu, a jednak trwa, poniekąd siłą rozpędu, poniekąd
przyzwyczajenia, poniekąd... brakiem innych możliwości. Bo można
odnieść wrażenie, że jak ktoś raz wejdzie w ten świat i
podporządkuje się mu, może mieć z każdym spędzanym tam rokiem
coraz większy problem z powrotem do świeckiej rzeczywistości,
gdzie podejmuje się za siebie decyzje i nikt nie dostarcza
autorytatywnych odpowiedzi.
Wnioski skręcają, zaskakująco, w stronę optymizmu
i istoty wiary. Kobiety, które w klasztorze przeżyły piekło,
trafiając na ostre zasady, nieczułe przełożone, system
wyglądający inaczej niż się spodziewały – wybierają różne
drogi, bardziej lub mniej świeckie. Zapadł mi w pamięć
szczególnie los dwóch byłych zakonnic, które w klasztorze
znalazły... miłość, i kierowane tą miłością działają.
Dzielą się swoją dobrocią z porzuconymi kotami i psami, z fokami
wychodzącymi na bałtycką plażę, z innymi ludźmi, z całym światem. Nie mówią
już o bogu, nie potrzebują go – nie potrzebują kodeksów i katechizmów, by wiedzieć, co robić, by świat stawał się lepszy, i dopiero po
opuszczeniu klasztornych murów poczuły wiatr w skrzydłach i lecą, być może
wypełniając tym chrześcijańskie posłannictwo pełniej niż
jakikolwiek zakon.
|
Źródło: pbsikora.com/notebook/ |
Druga literacka napaść, zupełnie
inna, to ciężka fantastyka, dzieło jednego z moich ulubionych
autorów – czyli „Peanatema” Neala Stephensona. Autor, jak to
ma w zwyczaju, wrzuca czytelnika w sam środek całkowitej obcości.
Gdzie właściwie dzieje się akcja, to daleka przyszłość czy obca
planeta? Bohaterowie są ludźmi czy nie? Niewiele wiadomo, pewne
jest jednak to, że dostajemy wizję fascynującej formy
monastycyzmu. Dość wcześnie dowiadujemy się, że w jakimś
momencie, w zamierzchłej przeszłości, świat został podzielony na sferę
„świecką” i „naukową”. Uczeni i filozofowie zostali
zamknięci w odosobnieniu, w matemach, czyli klasztorach, by tam
prowadzić działalność intelektualną. Dlaczego jednak – by nikt
im nie przeszkadzał? By nie stanowili zagrożenia? Trudno
jednoznacznie określić. Mieszkańcy matemów żyją w świecie
obwarowanym zakazami i nakazami, ze ściśle określonym porządkiem
dnia i stopniami awansu, kontaktując się ze światem sporadycznie i
w ściśle określonych momentach. Jednak wszystkie zwyczaje i obrzędy, które
praktykują, są całkowicie pozbawione warstwy
religijnej. Jedyne, co mają nad sobą, to nauka: dorobek tysięcy
lat pracy swoich poprzedników, spory doktrynalne, próby odkrycia
istoty rzeczywistości (w którymś momencie, spoiler spoiler, dochodzą też kosmici).
Szczególnie kwestia odosobnienia
została tu potraktowana w intrygujący sposób. Matem, w którym
zaczyna się akcja powieści, podzielony jest na cztery części.
Bramy jednej otwierają się raz w roku – można tam pomieszkać i
dokształcić się, a potem wyjść, można zostać na dłużej lub
na całe życie. Wstępują tam osoby młodsze i starsze, traktując
pobyt jako skrzyżowanie uniwersytetu z ośrodkiem duchowego
dojrzewania. Druga część ma bramy otwierające się co dziesięć
lat. Przyjmowane są tam kilkuletnie dzieci, które
po upływie dekady mogą tam zostać lub wrócić do świata
extramuros. Trzecia część otwiera się raz na sto lat i
przyjmowane są tam niemowlęta. Czwarta część otwiera się co
tysiąc lat i nowi członkowie przyjmowani są tylko, jeśli są
noworodkami, które mają jeszcze pępowinę – nie są w
najmniejszym stopniu skażone światem zewnętrznym. Możliwe jest
też awansowanie w ramach matemu. Części jednoroczną i
dziesięcioletnią, dziesięcioletnią i stuletnią oraz stuletnią i
tysiącletnią łączą labirynty, każdy odpowiednio trudniejszy.
Nie wiadomo, co się w nich znajduje, ale można przypuszczać, że
trzeba wykazać się odpowiednią determinacją i wiedzą, by móc
awansować na setnika czy milenarystę.
Czytając, miałam wrażenie, że choć
odosobnienie ukazywane jest jako przynoszące wzajemną korzyść – ludność
sekularna może sobie żyć beztrosko, a uczeni mogą studiować bez
niepokojów z zewnątrz – to jednak jest w tym jakieś drugie dno.
Deklaranci uważani są za dziwnych i niebezpiecznych. Ich
oddzielenie wynika zarówno z ich lekkiej niechęci do plebsu, jak
niepokoju, że ich wiedza i intelekt mogą zostać wykorzystane w
sekularnych rozgrywkach, które w szerokiej skali czasowej tego
świata, odwołującego się ciągle do wydarzeń z poprzednich
trzech tysięcy lat, wydają się małostkowe. Jeden z fragmentów
stanowi dla mnie kwintesencję tej książki, tego świata i tego
klimatu: narrator stwierdza, że czasami ponad murami widać było
oszklone wieżowce, z których najwyższych pięter gryzipiórki
podglądały życie deklarantów, a czasami miasto zmieniało
się w osadę i okolicę porastała puszcza. A mury trwały i deklaranci
prowadzili dysputy, wiedząc, że wszystko, co na zewnątrz,
przeminie, a jedyną trwałą rzeczą na świecie jest ich wiedza,
mądrość kumulowana przez pokolenia.
Życie deklarantów to ciągłe nakazy
i zakazy, nadające rutynę ich życiu i dyscyplinę, która o wiele
bardziej pasuje mi do uczonych niż do duchowieństwa. Czasami jednak
pojawia się wątpliwość, czemu ma służyć ta asceza, wyrzekanie
się potomstwa i dorobku technicznego? Dlaczego nie mają komputerów – gardzą
nimi czy im zakazano? Nauka jest niebezpieczna! Niebezpieczna i ważna
– i o tym właśnie jest ta potężna księga warta każdej
godziny, którą się z nią spędza (w niewygodnej pozycji, bo jest
dość nieporęczna).
Czy jednak te dwie książki łączy
coś oprócz tematu monastycyzmu? Tak, i to w dość przewrotny
sposób. Choć ani jedna, ani druga nie stanowi krytyki samej idei
klasztoru – reportaż o zakonnicach zawiera krytyczne
elementy, skierowane są one jednak nie w samą ideę, ale jej wyjątkowo
rozkraczone realizacje – to obie zdają się sugerować, że
prawdziwe życie zaczyna się poza murami, a same mury muszą runąć.
Niekoniecznie dlatego, że oddzielanie się jest złe, ale dlatego,
że oba światy – intramuros i extramuros – są połączone i od
siebie zależne, a ich rozdzielenie wynika ze strachu: strachu przed
nauką, strachu przed kobietą, strachu przed tym, do czego różne rodzaje osób są
zdolne, jeśli spuści się je ze smyczy. W momencie, gdy uczony
zyska pełną swobodę działania, może wynaleźć lek na raka, ale
też bombę atomową, lepiej więc, żeby działał w zamknięciu,
kontrolowany ciągle przez sobie podobnych. W momencie, gdy kobieta
zyska prawo głosu, dokona się rewolucja – będą musiały zajść
kolejne zmiany, może zmienią się priorytety, może cały układ
runie. Status quo jest zawsze bezpieczniejszy, ale nawet uciekającą
zakonnicę można odnaleźć i nawet bramy tysiącletniego matemu
kiedyś zostaną otwarte, i wtedy właśnie może dokonać się zmiana.