Silence fell like a hammer made of feathers. It left holes in the shape of the sound of the sea.
Ja naprawdę nie lubię tego szumu, gdy umiera ktoś sławny. Nagle wszyscy się znają na tym, co tworzył, są najprawdziwszymi i najstarszymi fanami, deklarują przywiązanie i wieczny szacunek, „tak, oto ci wielcy, za którymi będziemy zawsze podążać” i wirtualne łzy w statusach na Facebooku - każda taka (social) medialna żałoba pachnie trochę fałszem i sharowaniem z automatu. Ale tak, wiem, wszyscy kochaliśmy Nimoya. W to wierzyłam. Wszyscy też kochaliśmy Pratchetta - w to także wierzę.
Nie, nie nazwę Pratchetta moim ulubionym autorem - czasami doprowadzał mnie do szału. Niespecjalnie umiał kończyć (aż się prosi o jakiś kiepski pun. No bo rzeczywiście, czy mu się trochę zbytnio nie pośpieszyło?) - budował fabułę, budował, potem robił jakieś wibbly-wobbly czary-mary i na końcu następował wybuch, a książkę odkładałam z lekkim poczuciem niedosytu i myślą, że zanim sięgnę po następną, będę musiała odczekać miesiąc lub dwa. W takim statecznym tempie przeczytałam większość tego, co napisał. Ale były momenty. Zawsze były takie momenty - czytam akapit, potem następny. Wracam do poprzedniego. Zawieszam się. Czytam dalej. Znów wracam. Tak. W punkt, proszę pana. W punkt aż do bólu. Jak można równocześnie wywoływać w czytelniku wybuchy śmiechu i nieprzyjemny dreszcz na kręgosłupie, bo to tak naprawdę wcale nie było śmieszne, tylko prawdziwsze niż cokolwiek, co się ostatnio przeczytało?
Sir Terry miał wielki talent do pokazywania rzeczy, jakimi są naprawdę, schodzenia o poziom niżej z frazesów, metafor i utartych schematów opisywania rzeczywistości. Spójrzcie, oto rzecz. Ta rzecz tak wygląda. Jest rzeczą, którą można zrozumieć i nad którą można zapanować, nie ma w niej nic oczywistego, ale też nie ma w niej nic niepojętego i strasznego. Spójrz na nią, porzuć schemat, dostrzeż ją na nowo i odkryj, że jest tylko rzeczą. Jak wiele innych rzeczy. Jak to ktoś kiedyś napisał w szerokich wodach internetów, Pratchett nie czarował: pokazywał, że świat nie jest doskonały, że ma mnóstwo wad, ale nie jest beznadziejny, że można go naprawić, że trzeba próbować. Pokazywał bohaterów, którzy widzieli, jaką przyszłość szykuje im narracja, i świadomie postanawiali ją zmieniać.
Well, I can’t change the past, but I can change the present, so that when it becomes the past, it will turn out to be a past worth having.
Pamiętam, że jak miałam 16 lat i było mi przez jakiś czas bardzo smutno i samotnie, znalazłam swoiste źródło samozaparcia w Esme Weatherwax z Carpe Jugulum. Z jej izolacją, mrocznym fochem na świat i zaciśniętymi zębami, bo mimo tego, co dzieje się wokół i ogólnego bezsensu reszty ludzkości, trzeba robić swoje, bo kto, jak nie my.
Pamiętam, jak przepłakałam noc po skończeniu W północ się odzieję, z podcyklu, za którym nie przepadam, na temat, który mnie irytuje, a jednak było w tej książce coś, za co nigdy jej nie zapomnę - taka zwyczajna, bardzo głęboka, przeszywająca na wskroś mądrość kogoś, kto wie, jaki jest świat i jaki powinien być świat, i przedstawia w zasadzie dość proste wskazanie, co robić, by to wszystko miało ostatecznie jakiś sens.
Większość tego, co wiem o feminizmie, nauczyłam się z Potwornego regimentu. Większość z tego, co wiem o religii, nauczyłam się z Pomniejszych bóstw. Wiele z tego, co wiem o władzy, nauczyłam się od Lorda Vetinariego. Większość tego, co wiem o ekonomii i sprawiedliwości społecznej, wiem od Sama Vimesa. Żółwie i orły zawsze będą dla mnie jedną z najważniejszych metafor życia, wszechświata i całej reszty. Wielbłądy zawsze będą kojarzyć się z matematyką, szczury z keczupem, potwory spod łóżka z pogrzebaczem, a wampiry z kawą.
A tak naprawdę to nic nie wiem. Wiem, że te książki mają drugie i trzecie dno, ale nie sądzę, żebym zdołała dostrzec wszystko, co autor próbował przemycić. Rozgryzanie jego subtelnych analiz i diagnoz rzeczywistości zajmie mi jeszcze sporo czasu - i nie mogę się doczekać. Może kiedyś, gdy będę stara i siwa, spojrzę na ekskluzywne wydanie całej serii z komentarzami dwóch pokoleń analizatorów, i nagle dotrze do mnie myśl, którą Pratchett tak usilnie próbował przekazać.
Pierwszy raz odwiedziłam Świat Dysku jakieś trzynaście lat temu. W jakimś sensie spędziłam tam więcej niż pół życia. Myśl, że to już tyle, jeszcze do mnie nie dociera. No bo przecież ten świat żyje? Ankh-Morpork weszło w epokę rewolucji przemysłowej. Tyle przed nim. Młode pokolenie czarownic dorasta. Śmierć... Śmierć ma wreszcie z kim zagrać w szachy. On tylko wprawił to w ruch, przecież nie da się tego zatrzymać? Świat na żółwiu i czterech słoniach gdzieś tam jest. I ma się doskonale. I zawsze można tam wrócić, znaleźć mądrość w przypisie, głębię w puencie, głowologiczne wyjaśnienie czegoś, z czym świat zmaga się od stuleci.
Nie podoba mi się świat bez Nimoya i Pratchetta, ale dobrze, że byli. Tak dobrze, że byli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz