W lesie problemów wyrastać będą z czasem kolejne drzewka i krzaczki, może przebiegnie lisek czy wiewiórka, dziś jednak na polance wybudujemy wieżę Pałacu Popkultury i Technobełkotu, bo nigdy za wiele pisania o rzeczach fajnych, a w weekend wydarzyło się coś niezwykle fajnego.
Naprawdę nie wiem, jak mogłam przez długie lata ignorować fakt istnienia konwentów. Zawsze gdzieś tam były, ludzie na nie jeździli, ale przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym w jakimś wziąć udział, bo daleko, bo ludzie, bo strasznie, bo nie wiem co, aż do 2009 roku (dzięki czemu nie mogę napisać, że nie załapałam się w nastoletności) i Polconu w Łodzi, który wspominam bardzo miło – ale wydaje mi się, że w porównaniu z następnymi był maleńki... Pamiętam jakieś puste przestrzenie, wolne miejsca w salach, takie różne abstrakcje. Potem, po długiej przerwie, trochę przez przypadek znalazłam się na Pyrkonie, wpadłam w absolutny zachwyt, kontynuowałam go na ubiegłorocznym Polconie, aż wreszcie zakochałam się na nowo w Pyrkonie z lekką zmianą perspektywy i o ile przyszłość jest niepewna, to pojawił się w niej jakiś, miejmy nadzieję, przewidywalny element, bo nie wyobrażam sobie, że miałabym nie jeździć chociaż na te dwa konwenty każdego roku.
Podróż trochę okrężną drogą, oglądanie francuskiej awangardy SF w pociągu, brak kolejki do akredytacji, „cześć, jestem programem” po raz pierwszy, wahanie, czy rzucić w kogoś niesławną kostką (jednak została w torbie, niech będzie pamiątką i przypomnieniem o niedoskonałości świata), wspaniałości na targach, beznadziejnie prowadzone spotkania autorskie, świetnie prowadzone spotkania autorskie, bzdury na prelekcjach zapowiadających się dobrze, świetne punkty, na które trafiałam przez przypadek, szmuglowanie redakcyjnych przypinek, „I'm here to talk to you about the Gallifrey initiative”, wpadanie na znajomych z tolkienowskiej prehistorii, wpadanie na znajomych ze współczesnego psychofaństwa, spotkania zupełnie przypadkowe („jestem byłą współlokatorką przyjaciółki twojej współlokatorki, tyle nas łączy”), zwiedzanie najbardziej creepy miejsca we wszechświecie, czyli szkoły konwentowej, dziki tłum, który chyba pomylił sale, bo przecież oni wszyscy nie mogli czekać na moją prelekcję, chaotyczna integracja na podłodze, cztery fezy na metr kwadratowy, mnóstwo Doktorów i TARDIS, seksowna River Song, kilku Sherlocków w różnych inkarnacjach i Kapitanów Ameryka, dziewczyna z okiem Saurona na głowie, Śmierć i Chrystus, tribble jedzący czekoladę, wieczór egzystencjalnych dyskusji i obgadywania nieobecnych, przepychanie się przez tłum, liczenie fezów, śrubokręty soniczne, rewia fandomowej mody, ogłoszenie o zgubionej katanie, okropne jedzenie, litry kawy, mnóstwo sympatycznych ludzi i przede wszystkim poczucie wielkiego niedosytu, bo trzy dni to tak krótko, nie sposób nauczyć się imion spotykanych ludzi, a co dopiero naprawdę ich poznać – ale wszystko przed nami. Ogromna intensywność bodźców, które zacierają się już w pamięci, z jednej strony bardzo męczące, z drugiej - o tyle ciekawsze od tego, co zastaje się po powrocie.
Nie sądziłam, że poczuję się kiedyś dumna z bycia częścią tej fanowskiej społeczności –generalnie jednak, moment niewygodnej prawdy, bracia i siostry we whomanizmie bardzo często doprowadzają mnie do szału. Ale co innego dyskusje w internecie, a co innego spotkanie w warunkach dzikiej radości i entuzjazmu, bo nie sposób inaczej zareagować na widok grupy, w której każdy ma na głowie fez, szyję owiniętą kolorowym szalikiem albo chociaż fandomową koszulkę (a po jakimś czasie też przypinkę z logo, HA!). Rzucaliśmy się w oczy –mimo tego, że mogła być nas setka, a ludzi na imprezie 24 tysiące – i może za rok nikt już się nie będzie zastanawiać, co to za fandom z tymi dziwnymi ludźmi w fezach, niemodnych marynarkach i niebieskich sukienkach. Zaistnieliśmy i pokazaliśmy się od naprawdę fajnej strony. Gdy w chwili szaleństwa postanowiłam zgłosić własny punkt programu, długo zastanawiałam się, na jakim poziomie powinien on być – bo nie całkiem dla początkujących, bo to nudne, i nie dla zaawansowanych, bo ani się nie czuję na siłach, ani nie wiem, czy byłoby dla kogo. To główny zysk tego weekendu: teraz już mam absolutną pewność, że jest dla kogo, bo widownia jest liczna i entuzjastyczna, nawet gdy wystąpienie jest niedoskonałe (zjadał mnie stres i czułam się, mówiąc do tak wielkiego grona, bardzo niekomfortowo – ale widziałam na twarzach uśmiechy ludzi zadowolonych ze słuchania o czymś, co lubią, słyszałam śmiech w odpowiednich momentach i chyba nikt nie wyszedł – choć to akurat o niczym nie świadczy, bo choćby chciał, to nie miałby jak). Można myśleć o czymś większym na następne konwenty –własny blok? Lub chociaż ciąg kilku prelekcji, by była okazja zaanektować jakąś salę i lepiej się poznać. Węższe tematy, może jakaś dyskusja, może konkursy - można mierzyć wyżej i zaplanować coś ciekawego. I choć mówca ze mnie taki sobie, to już chyba nie pojadę na żaden konwent tylko jako zwykły uczestnik, bo to teraz wydaje się nudne i za proste i nie pasuje do lasu problemów.
Riveer ^^ I lady Loki, którą podziwiałam z poziomu podłogi, jak na członka army przystało. I piękna Maria Hill, której nie znalazłam na żadnym zdjęciu, shield dobrze się maskuje. I starfleet <3 Iii w ogóle. I muszę ogarnąć swój fizyczny stan, bo obecny sabotował moje konwentowanie, byłabym o wiele bardziej aktywna, jakbym miała siłę, bu. Muszę też zacząć zapisywać moje star trekowe przemyślenia, bo bardzo mnie kusi zgłosić kiedyś coś. (przez pół drogi pociągiem błąkał mi się po głowie jakiś strasznie niejasny zaczątek pomysłu na coś o Voyagerze, Moore, potencjale serialu, atmosferze, bsg-style na który Moore liczył, przedstawieniu interakcji i ewolucji załogi w tym całym kontekście, muszę to jakoś sprecyzować). Ale chcę też stoisko. I cosplay. Dużo chcę...
OdpowiedzUsuń