piątek, 11 kwietnia 2014

And it was legen - wait for it... -


...dary! Legendary! *

Niecałe dwa tygodnie temu skończył się jeden z moich ulubionych seriali – kilkoma zręcznymi twistami wywołując potępieńcze zawodzenie, zgrzytanie zębów i rwanie włosów wzdłuż i wszerz dość jednomyślnie oburzonego internetu. Cheers, How I Met Your Mother. Bardzo efektywny sposób na strollowanie fandomu. Histeria udzieliła się niekiedy nawet recenzentom, z najmniej spodziewanych stron napadały mnie dramatyczne rozważania, czy finał zrujnował cały serial (spoiler: serio?).

Nie jestem pewna, jak niby finał miałby zrujnować dziewięć sezonów solidnej rozrywki i prawdę mówiąc, nie zamierzam się szczególnie długo zatrzymywać nad tym pytaniem (szczególnie, że mi niczego nie zrujnował, poza resztkami poczucia bezpieczeństwa w jakimkolwiek fikcyjnym uniwersum – dwa tygodnie później i po w miarę solidnym przemyśleniu problemu, utrzymuję, że, chociaż rozumiem większość zarzutów, finał miał sens i mi się podobał), chciałabym natomiast nostalgicznie westchnąć do wszystkiego, czego w post-himymowym świecie będzie mi brakować.

Najbardziej oczywista rzecz, How I Met Your Mother powinno być obowiązkowo obejrzane przez każdego reżysera/scenarzystę, któremu zamarzy się nielinearna narracja. Błyskawiczne przeskoki o kilka godzin, dni, miesięcy, lat, w zależności od potrzeby, strategicznie poprzerywane, starannie skomponowane i złożone w misterną, spójną konstrukcję, nad którą czuwał Narratorski Zamysł w postaci Przyszłego Teda, czekający do ostatniego możliwego momentu, żeby odsłonić wszystkie swoje karty – jest to równie rozpoznawalny znak tego serialu jak jego najbardziej popularne tropy. Dodatkowo, ten i tak złożony obrazek, komplikowała konwencja opowieści ustnej, z której twórcy korzystali nie zawsze konsekwentnie, ale za to bardzo radośnie – te wszystkie momenty, kiedy Przyszły Ted zawieszał się nagle w połowie zdania, zdając sobie sprawę, że czegoś nie pamięta, to jak przekręcał niektóre ze swoich anegdot i potrzebował dłuższego czasu, żeby dojść z nimi do ładu – jak z kozą, na przykład. Trudno się dziwić, że nieszczęsna koza, którą Przyszły Ted przeciągnął przez kilka sezonów, odwdzięczyła się jego współczesnemu odpowiednikowi mocnym kopniakiem. Chociaż moim osobistym ulubionym manewrem był stosunkowo prosty zabieg zmieniania perspektywy, pokazywania jednego wydarzenia z punktu widzenia kilku osób, ze zmianami intonacji czy kontekstu wypowiadanych kwestii, dzięki czemu ostateczna wersja jednej historii drastycznie różniła się od tej pierwszej – czasem bez zmiany jednej linii dialogowej. Przyszły Ted nie lubił dawać swoim widzom poczucia bezpieczeństwa i chociaż rzadko kłamał wprost, sztukę wymijania się z prawdą opanował do perfekcji. Przynajmniej okazało się, że – w pewnym stopniu – sam siebie wyprowadził w pole, opowiadając nie do końca tę historię, którą sobie zamierzył. Mam nadzieję, że to dotkliwy cios w jego narratorską dumę.

Po chwili namysłu, być może najbardziej oczywistą rzeczą byliby bohaterowie, a nie struktura. Humpf. Oczywiście, że będę tęsknić za bohaterami, całym gangiem i Matką, którą – trochę na własną zgubę, jak się okazuje – serial przekształcił w ostatnim sezonie z punktu narracyjnego w pełnoprawną postać. Za wszystkimi żartami, ciągnącymi się nieraz przez kilka sezonów. Oczywiście, że będę wracać, bo jest to jeden z tych światów, w których zawsze będę czuć się komfortowo i jest w nim tyle radosnych miejsc, zawsze dobrych na poprawę humoru. To do czego ciężko będzie wrócić, to himymowy mechanizm wiecznej niespodzianki i wiecznego niedopowiedzenia – jest, niestety, określona liczba razy, kiedy można dać się zaskoczyć nagłym zwrotem w już opowiedzianej historii. Nowe perspektywy, nowe szczegóły, całe nowe światło (cień, jak ktoś woli), które (który) finał rzucił na dotychczasowe wydarzenia, wszystko to czeka tylko, żeby dać się odkryć przy okazji gruntownej powtórki (jestem ciekawa, zgubną i masochistyczną ciekawością, jak teraz będzie wyglądał dziewiąty sezon). HIMYM zdołał – dzięki fantastycznym bohaterom, rewelacyjnym dialogom, nieprzebranej pomysłowości  – w prostą jak przysłowiowy cep założycielską historię wpleść tyle wątków, tematów, zabawnych czy poruszających momentów, że zostaje serialem, do którego chce się wracać, nawet bez tak unikalnego dla niego elementu zaskoczenia. Ostatecznym wielkim plusem jest właśnie to, jak zbalansował oba te elementy – skomplikowaną narrację, której jedyną wadą jest to, że nie może po raz drugi zakryć raz odsłoniętych kart i bogate, wielowarstwowe historie wewnątrz, w których za każdym razem można szukać czegoś jeszcze nieodkrytego.

Dzięki, himymie.

* NIE według definicji Robin.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz