...dary! Legendary! *
Niecałe dwa tygodnie temu skończył się jeden z moich
ulubionych seriali – kilkoma zręcznymi twistami wywołując potępieńcze
zawodzenie, zgrzytanie zębów i rwanie włosów wzdłuż i wszerz dość jednomyślnie
oburzonego internetu. Cheers, How I Met
Your Mother. Bardzo efektywny sposób na strollowanie fandomu. Histeria
udzieliła się niekiedy nawet recenzentom, z najmniej spodziewanych stron
napadały mnie dramatyczne rozważania, czy finał zrujnował cały serial (spoiler:
serio?).
Nie jestem pewna, jak niby finał miałby zrujnować dziewięć
sezonów solidnej rozrywki i prawdę mówiąc, nie zamierzam się szczególnie długo
zatrzymywać nad tym pytaniem (szczególnie, że mi niczego nie zrujnował, poza
resztkami poczucia bezpieczeństwa w jakimkolwiek fikcyjnym uniwersum – dwa
tygodnie później i po w miarę solidnym przemyśleniu problemu, utrzymuję, że,
chociaż rozumiem większość zarzutów, finał miał sens i mi się podobał),
chciałabym natomiast nostalgicznie westchnąć do wszystkiego, czego w
post-himymowym świecie będzie mi brakować.
Najbardziej oczywista rzecz, How I Met Your Mother powinno być obowiązkowo obejrzane przez
każdego reżysera/scenarzystę, któremu zamarzy się nielinearna narracja.
Błyskawiczne przeskoki o kilka godzin, dni, miesięcy, lat, w zależności od
potrzeby, strategicznie poprzerywane, starannie skomponowane i złożone w
misterną, spójną konstrukcję, nad którą czuwał Narratorski Zamysł w postaci
Przyszłego Teda, czekający do ostatniego możliwego momentu, żeby odsłonić
wszystkie swoje karty – jest to równie rozpoznawalny znak tego serialu jak jego
najbardziej popularne tropy. Dodatkowo, ten i tak złożony obrazek, komplikowała
konwencja opowieści ustnej, z której twórcy korzystali nie zawsze
konsekwentnie, ale za to bardzo radośnie – te wszystkie momenty, kiedy Przyszły
Ted zawieszał się nagle w połowie zdania, zdając sobie sprawę, że czegoś nie
pamięta, to jak przekręcał niektóre ze swoich anegdot i potrzebował dłuższego
czasu, żeby dojść z nimi do ładu – jak z kozą, na przykład. Trudno się dziwić,
że nieszczęsna koza, którą Przyszły Ted przeciągnął przez kilka sezonów,
odwdzięczyła się jego współczesnemu odpowiednikowi mocnym kopniakiem. Chociaż
moim osobistym ulubionym manewrem był stosunkowo prosty zabieg zmieniania
perspektywy, pokazywania jednego wydarzenia z punktu widzenia kilku osób, ze zmianami
intonacji czy kontekstu wypowiadanych kwestii, dzięki czemu ostateczna wersja
jednej historii drastycznie różniła się od tej pierwszej – czasem bez zmiany
jednej linii dialogowej. Przyszły Ted nie lubił dawać swoim widzom poczucia
bezpieczeństwa i chociaż rzadko kłamał wprost, sztukę wymijania się z prawdą
opanował do perfekcji. Przynajmniej okazało się, że – w pewnym stopniu – sam siebie
wyprowadził w pole, opowiadając nie do końca tę historię, którą sobie
zamierzył. Mam nadzieję, że to dotkliwy cios w jego narratorską dumę.
Po chwili namysłu, być może najbardziej oczywistą rzeczą
byliby bohaterowie, a nie struktura. Humpf. Oczywiście, że będę tęsknić za
bohaterami, całym gangiem i Matką, którą – trochę na własną zgubę, jak się
okazuje – serial przekształcił w ostatnim sezonie z punktu narracyjnego w
pełnoprawną postać. Za wszystkimi żartami, ciągnącymi się nieraz przez kilka
sezonów. Oczywiście, że będę wracać, bo jest to jeden z tych światów, w których
zawsze będę czuć się komfortowo i jest w nim tyle radosnych miejsc, zawsze
dobrych na poprawę humoru. To do czego ciężko będzie wrócić, to himymowy
mechanizm wiecznej niespodzianki i wiecznego niedopowiedzenia – jest, niestety,
określona liczba razy, kiedy można dać się zaskoczyć nagłym zwrotem w już opowiedzianej
historii. Nowe perspektywy, nowe szczegóły, całe nowe światło (cień, jak ktoś
woli), które (który) finał rzucił na dotychczasowe wydarzenia, wszystko to
czeka tylko, żeby dać się odkryć przy okazji gruntownej powtórki (jestem ciekawa,
zgubną i masochistyczną ciekawością, jak teraz będzie wyglądał dziewiąty
sezon). HIMYM zdołał – dzięki fantastycznym bohaterom, rewelacyjnym dialogom,
nieprzebranej pomysłowości – w prostą
jak przysłowiowy cep założycielską historię wpleść tyle wątków, tematów, zabawnych
czy poruszających momentów, że zostaje serialem, do którego chce się wracać,
nawet bez tak unikalnego dla niego elementu zaskoczenia. Ostatecznym wielkim
plusem jest właśnie to, jak zbalansował oba te elementy – skomplikowaną
narrację, której jedyną wadą jest to, że nie może po raz drugi zakryć raz
odsłoniętych kart i bogate, wielowarstwowe historie wewnątrz, w których za
każdym razem można szukać czegoś jeszcze nieodkrytego.
Dzięki, himymie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz