Mam
zasiane trzy drzewka, ale żadne z nich uparcie nie chce wyrosnąć
do jakiejkolwiek konkluzji, zasadzę więc spontaniczny krzaczek
pochwalny dla książki, której wcale nie zamierzałam czytać i
wcale nie powinnam była czytać, bo zjadła mi trzy dni z życiorysu
i znowu nic nie zrobiłam. Ale za to jak było fajnie!
Jakiś
czas temu odbyłam (świetną) dyskusję z moim przyjacielem, którego
nie wiem, jak nazywać w internecie, od kiedy przestał być Lórem
;), o tym, jak w powieściach (względnie realistycznych) można
opisywać internet. Bo pojawia się problem – opis może wiernie
oddać to, jak ważną częścią naszego świata jest przestrzeń
wirtualna, ale następne pokolenie czytelników już za kilka lat
uzna taki opis za archaiczny i nieaktualny zarówno pod względem
technologicznym, jak i sposobu uczestnictwa i miejsca technologii w
codziennym doświadczeniu. Nie doszliśmy chyba do żadnych
odkrywczych wniosków. Jedynym sposobem jest opisanie alternatywnego świata z alternatywą internetu, która
spełnia podobne funkcje, ale operuje innymi pojęciami i
opiera się na nieco innych sposobach użytkowania. Opis byłby
oderwany od doświadczeń odbiorcy, zasady działania świata byłyby
odmienne i trzeba byłoby się ich na potrzeby narracji nauczyć, ale
jednak całość rzucałaby nowe światło na to, co znane – czyli,
krótko mówiąc, tylko porządne SF.
Czy „Ready Player One” się to udaje? Chyba tak. Założenie jest takie: w którymś momencie ewolucja internetu i technologii w ogóle rozjechała się i zamiast mediów społecznościowych, jakie znamy (a może po nich?), pojawił się cały wirtualny świat, w którym można się zanurzyć. Były takie próby i u nas. Second Life miało stać się właśnie czymś takim, ale nie podbiło świata, choć działa już od jedenastu lat. Wyczytałam, że korzystają z niego uniwersytety i szkoły językowe, ale jednak trudno go nazwać fenomenem na miarę cyberpunkowych wirtualnych rzeczywistości. Może dlatego, że realny świat stanowi jeszcze solidną konkurencję dla wszystkiego, co można zaprogramować. W świecie powieści Ernesta Cline'a już nie. Kryzys paliwowy pogrążył świat w ekonomicznej katastrofie, społecznym chaosie i politycznej niemocy, nie dziwi więc zupełnie, że ludzie woleli skorzystać z łatwej drogi ucieczki w swobodnie kreowany świat wirtualny, pełen potworów, statków kosmicznych i magii, niż zająć się otaczającym ich bałaganem. Zwłaszcza gdy pojawiła się nadzieja, że w wirtualnym świecie mogą odnaleźć coś, co odmieni ich rzeczywistą sytuację w sposób niewyobrażalny. Wizja milionów ludzi biernie znoszących tę swoistą postapokalipsę, nieruchomych w fotelach, podłączonych do sieci, która zapewnia im pracę, rozrywkę, wykształcenie, była z jednej strony przerażająca, a z drugiej niepokojąco kusząca. To na wielu poziomach nie jest nasz świat, ale jednak odniesienie go do własnego życia przychodzi bez trudu – widzę się w roli jednego z takich łowców, którzy spędzają lata na przyswajaniu popkulturalnej wiedzy i rozwiązują zagadki, by zdobyć pieniądze, z którymi zrobią... co, właściwie? Uratują świat? Jak uratować świat, który chyba nie chce być uratowany? I po co ratować ten świat, skoro nigdy nie dorówna wirtualnemu, w którym można mieć garaż pełen statków kosmicznych, własną planetę, magiczny miecz, gdzie można spełnić każdą możliwą zachciankę? Być tym, kim się chce być? Dowolnej płci, rasy, w dowolnym wieku, dowolnym kształcie. W którym, jeśli się zginie, wystarczy założyć sobie nowe konto.
Czy „Ready Player One” się to udaje? Chyba tak. Założenie jest takie: w którymś momencie ewolucja internetu i technologii w ogóle rozjechała się i zamiast mediów społecznościowych, jakie znamy (a może po nich?), pojawił się cały wirtualny świat, w którym można się zanurzyć. Były takie próby i u nas. Second Life miało stać się właśnie czymś takim, ale nie podbiło świata, choć działa już od jedenastu lat. Wyczytałam, że korzystają z niego uniwersytety i szkoły językowe, ale jednak trudno go nazwać fenomenem na miarę cyberpunkowych wirtualnych rzeczywistości. Może dlatego, że realny świat stanowi jeszcze solidną konkurencję dla wszystkiego, co można zaprogramować. W świecie powieści Ernesta Cline'a już nie. Kryzys paliwowy pogrążył świat w ekonomicznej katastrofie, społecznym chaosie i politycznej niemocy, nie dziwi więc zupełnie, że ludzie woleli skorzystać z łatwej drogi ucieczki w swobodnie kreowany świat wirtualny, pełen potworów, statków kosmicznych i magii, niż zająć się otaczającym ich bałaganem. Zwłaszcza gdy pojawiła się nadzieja, że w wirtualnym świecie mogą odnaleźć coś, co odmieni ich rzeczywistą sytuację w sposób niewyobrażalny. Wizja milionów ludzi biernie znoszących tę swoistą postapokalipsę, nieruchomych w fotelach, podłączonych do sieci, która zapewnia im pracę, rozrywkę, wykształcenie, była z jednej strony przerażająca, a z drugiej niepokojąco kusząca. To na wielu poziomach nie jest nasz świat, ale jednak odniesienie go do własnego życia przychodzi bez trudu – widzę się w roli jednego z takich łowców, którzy spędzają lata na przyswajaniu popkulturalnej wiedzy i rozwiązują zagadki, by zdobyć pieniądze, z którymi zrobią... co, właściwie? Uratują świat? Jak uratować świat, który chyba nie chce być uratowany? I po co ratować ten świat, skoro nigdy nie dorówna wirtualnemu, w którym można mieć garaż pełen statków kosmicznych, własną planetę, magiczny miecz, gdzie można spełnić każdą możliwą zachciankę? Być tym, kim się chce być? Dowolnej płci, rasy, w dowolnym wieku, dowolnym kształcie. W którym, jeśli się zginie, wystarczy założyć sobie nowe konto.
Cała
idea polowania w grze komputerowej na wskazówki prowadzące do
spadku po milionerze, swoją drogą, przypominała mi jeden z
odcinków „Community” – który powstał później niż książka
i pewnie był nią inspirowany, ale ja go poznałam dużo wcześniej.
Miałam więc na początku trudności, by traktować fabułę
poważnie. Na szczęście tylko przez chwilę, bo robiło się coraz
ciekawiej i ciekawiej.
Trudno
było się oderwać od tego festiwalu fanserwisu, plot twistów i
wielkich dramatów, którym stawiają czoła fajni bohaterowie. Ani
chwili nudy i strony przewracające się błyskawicznie mimo
niezrozumienia większości aluzji. O tym też mówiliśmy w tej
wspomnianej rozmowie – o latach 80. czyta się jak o innym świecie.
Czysta fantastyka, do której odnosiło mi się tak samo łatwo (czy
trudno), jak do futurystycznej, postapokaliptycznej wizji. Odwołania pełniły więc dla mnie raczej funkcję ozdobną i pewnie
trochę straciłam, nie wyłapując wszystkiego. Mogłam czytać z
otwartą Wikipedią, ale to by wybijało z rytmu – poza tym
nieznajomość przywoływanych tytułów, głównie gier, nie
przeszkadzała mi zupełnie. W końcu to obcy świat. A może też
nie chodziło o konkretne filmy i gry – choć ich znajomość
dodawała pewnie +10 do funu i zamierzeniem autora, podobnie jak
zamierzeniem Hallidaya, było wypromowanie tego kawałka popkultury,
który lubi najbardziej – ale o samo poczucie, że ja, z moimi
dziwnymi pasjami, którym poświęcam zdecydowanie za dużo czasu,
wpisuję się w większy trend. Że jestem częścią grupy ludzi z
dziwnymi pasjami, może zupełnie innymi niż moje, ale chodzi o styl
życia, o czerpanie radości z szeroko pojętej popkultury, wszystko
jedno, czy gier komputerowych, anime czy powieści YA. To samo się
przeżywa na konwentach, gdy widzi się ludzi przebranych za coś,
czego nie umie się nawet zaklasyfikować, ale wiadomo, że przywiała
ich tam ta sama potrzeba i ta sama pasja, choć skierowana może w
jakimś innym kierunku.
Na innym poziomie z kolei trochę mnie ta książka irytowała swoją poprawnością i wodzeniem czytelnika za nos. Rozumiem potrzebę reprezentacji, oczywiście, ale po raz kolejny miałam wrażenie, że twórca czuje się zobowiązany odhaczać kolejne okienka. Mniejszości seksualne: check. Różnorodność etniczna: check. Fobia społeczna: check. Fizyczna nieatrakcyjność: check. Niziny społeczne: check. Na skali ogólnej nachalności umieściłabym gdzieś blisko środka, więc dało się wytrzymać, wolę jednak zabieg w stylu „Rivers of London”. Tam kolor skóry bohatera wspomniany jest mimochodem i to w głowie czytelnika następuje proces „shit, założyłam, że on jest biały, nie powinnam tego robić”. To skuteczniejsze niż pełny opis przemyśleń bohatera, gdy ten odkrywa, że jego wizja nie zgadzała się z rzeczywistością, ale to przecież nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bla, bla, szlachetność. Narracja pierwszoosobowa zazwyczaj mi nie przeszkadza – najczęściej mnie momentalnie wciąga – ale czasami mogłaby być przeplatana bardziej obiektywnym opisem, zwłaszcza gdy bohater nie wystawia nosa na zewnątrz przez zdecydowaną większość fabuły. To jak podglądanie przez na wpół przysłoniętą dziurkę od klucza. Zawsze mi mało opisów świata, zwłaszcza takiego, który zdaje się mieć dość solidne podstawy. Choć ten jest trochę groteskowy. Złe, złe korporacje.
Na innym poziomie z kolei trochę mnie ta książka irytowała swoją poprawnością i wodzeniem czytelnika za nos. Rozumiem potrzebę reprezentacji, oczywiście, ale po raz kolejny miałam wrażenie, że twórca czuje się zobowiązany odhaczać kolejne okienka. Mniejszości seksualne: check. Różnorodność etniczna: check. Fobia społeczna: check. Fizyczna nieatrakcyjność: check. Niziny społeczne: check. Na skali ogólnej nachalności umieściłabym gdzieś blisko środka, więc dało się wytrzymać, wolę jednak zabieg w stylu „Rivers of London”. Tam kolor skóry bohatera wspomniany jest mimochodem i to w głowie czytelnika następuje proces „shit, założyłam, że on jest biały, nie powinnam tego robić”. To skuteczniejsze niż pełny opis przemyśleń bohatera, gdy ten odkrywa, że jego wizja nie zgadzała się z rzeczywistością, ale to przecież nie ma absolutnie żadnego znaczenia, bla, bla, szlachetność. Narracja pierwszoosobowa zazwyczaj mi nie przeszkadza – najczęściej mnie momentalnie wciąga – ale czasami mogłaby być przeplatana bardziej obiektywnym opisem, zwłaszcza gdy bohater nie wystawia nosa na zewnątrz przez zdecydowaną większość fabuły. To jak podglądanie przez na wpół przysłoniętą dziurkę od klucza. Zawsze mi mało opisów świata, zwłaszcza takiego, który zdaje się mieć dość solidne podstawy. Choć ten jest trochę groteskowy. Złe, złe korporacje.
Przy
całej tej poprawności politycznej dziwi mnie trochę końcówka i
sama nie wiem, co o niej myśleć. Z jednej strony nie można
zarzucić autorowi, że zrobił z Art3mis damsel in distress i
nagrodę dla bohatera – bo nie zrobił. Z drugiej strony to jest,
rzeczywiście, jak w grze komputerowej, w której bohater zalicza
wszystkie questy, dociera do zamku i spotyka księżniczkę. Z
trzeciej strony – dlaczego nie? To, że związki bywają
przedstawiane banalnie, nie może być argumentem przeciwko związkom.
A ten konkretny, choć opisany może nie wybitnie, to jednak miał
sens i bez niego fabuła mogłaby przestać się kleić. Motywował
sporo działań Wade'a i trochę strącał go z piedestału, bo jego
zaloty były mocno irytujące, a obsesję odczytałam jako rys raczej negatywny – choć doskonale pasujący – w jego ogólnie
pozytywnej charakterystyce.
W
ogóle mam wrażenie, że główny bohater powinien był mnie
irytować, ale ja zawsze lubię bohaterów-narratorów i oceniam ich
łagodnie. Wade jest z jednej strony
przeciętny (co jest bardzo podkreślane), z drugiej – to jednak
bardzo miły chłopiec, inteligentny, ogromnie zdeterminowany, ale
zarazem niepewny siebie, o niskim poczuciu własnej wartości,
skłonny do wpadania w obsesję i histerię, ale zdolny ogarnąć się
w momencie kryzysu, lojalny i w jakimś sensie... szlachetny.
Podziwiałam jego zdolność do zagłębiania się przez długie lata
w research, gdy ja nie jestem w stanie wygooglać sobie bibliografii
do pracy. Fajna postać. Poszłabym z nim na kawę.
I
nie potrafię się zdecydować, co właściwie sądzę o tej
finałowej myśli – że świat wirtualny owszem, to doskonałe
medium, ale powinien wygrać świat rzeczywisty. Cenię internet, z
Facebookiem na czele, za to, że zawieram i podtrzymuję w nim
znajomości – ale zawsze jest w tym ten istotny element, że są to
znajomości, które od czasu do czasu finalizuję przy kawie. I o ile
kiedyś głosiłam z pełnym przekonaniem, że można się przyjaźnić
wyłącznie wirtualnie, to teraz już nie jestem taka pewna. Trochę
więc zgadzam się z tym, że warto czasem się wylogować i
posiedzieć na murku (kiedy wcześniej, oczywiście, założy się
event i umówi ze znajomymi z internetu), choć podejrzewam, że ta
konkluzja powieści mogła wielu czytelników, którzy przez
czterysta stron znajdowali legitymizację dla swojego keyboard &
darkness trybu życia, solidnie zirytować. Ja poczułam lekką ulgę.
Nawet mimo tego, że podział świat wirtualny – świat rzeczywisty
zdarzało mi się krytykować (czy to, co teraz robię, nie jest
rzeczywiste? Oczywiście, że jest, może bardziej niż to, co będę
robić, gdy wreszcie wyłączę komputer), ale jednak to zakończenie
sprowadza się raczej do krytyki chowania głowy w piasek i szukania
łatwej drogi ucieczki, zamiast zabrać się do roboty i ratować
planetę. Jak to w SF, problem jest trochę wyolbrzymiony. Ale tym
łatwiej go przetłumaczyć na praktyczne wnioski na temat życia,
wszechświata i całej reszty.
Porządne
SF. Lubię książki, które nie chcą mi wyjść z głowy przez
jakiś czas po przeczytaniu ostatniej strony. I poszukam sobie
polskiej wersji – w życiu bym nie wpadła na to, że to się
ukazało po polsku – bo podczas czytania wiele razy przeszło mi
przez myśl, że musiałabym się nieźle nagłowić, by to zgrabnie
przetłumaczyć. Och, może to jest ten temat pracy, który powinnam
była odkryć pół roku temu. Jakże to niefortunne.
Jaki fajny ten gif! Ukradnę do swojego wpisu na temat. I ja uważam, że Art3mis właśnie była de facto nagrodą dla Wade'a.
OdpowiedzUsuń*macha łapką*
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałem ponad dwa lata temu, więc mogę nie wszystko pamiętać, ale nie przypominam sobie odczucia odhaczania checkboxów. Ciekawe. W ogóle czytałem te książkę raczej w bezkrytycznym zachwycie, bo wciągnęła mnie jak mało co. Dopiero po finale zapaliły mi się lampki ostrzegawcze. Zrobiło mi się nieswojo, bo uświadomiłem sobie, że chyba właśnie przeczytałem fantazjowanie (jak zgrabnie przełożyć wet dream na polski?) nerda. (Fakt, że autor zdaje się fanboyować stworzony przez siebie świat, nie pomógł.)
Twist ze zmianą płci Art3mis zdawał się służyć wyprodukowaniu idealnej dziewczyny dla głównego bohatera. Jak pisałem na goodreads: fajna jak chłopak, ale słodko zakompleksiona (wstydziła się wyglądu, prawda?). Przez całą książkę jest kompetentną, silną postacią — jej słaba strona wychodzi na jaw dopiero, gdy okazuje się kobietą. I na dodatek ta słabość jest związana z urodą. Serio? Nie było nic bardziej stereotypowo kobiecego?
Dla mnie forma ich ostatecznej dewirtualizacji ewidentnie wygladała tak, że Art3mis jest nagrodą dla Wade'a za przejście gry. Wątpliwości mam tylko co do tego, czy można to książce wybaczyć jako nawiązanie do formy gry komputerowej. Niby się wpisuje w motyw, ale niesmak pozostaje.
Dla ciebie też mam linki na marginesie, dwóch z moich ulubionych blogerów o książce: http://m.next.gazeta.pl/next/1,123994,10840370.html & http://wo.blox.pl/2012/01/Ready-Player-MacGuffin.html