Słyszałem nieraz pieśni o bitwach i wyobrażałem sobie, słuchając ich, że klęska może być pełna chwały. Ale teraz widzę, że to rzecz straszna, by nie rzec: rozpaczliwa.
/J.R.R. Tolkien, Hobbit/
Do tej pory pisałyśmy raczej peaniki, nadszedł czas, żeby pofuczeć, skoro okazja sama się napatoczyła - i na imię jej Hobbit: Bitwa Pięciu Armii.
Jestem
rozczarowana Hobbitem, a szłam na niego z wyjątkowo niskimi
oczekiwaniami, więc zdawało się, że już prędzej przejdzie nad
poprzeczką niż przeczołga się pod nią. Niespodzianka. Pożyczając
podsumowanie od bliźniaczej duszy, której potępieńcze
westchnienia i przewracanie oczami na kiczowaty dialog podtrzymywały
mnie podczas seansu w przekonaniu, że nie jestem osamotniona w moim
nieszczęściu (thank you, Linus!): spodziewałam się, że
będę się nudzić na zbyt wielu scenach bitewnych, ale reszta
będzie do życia. Błąd. Scen bitewnych faktycznie było zbyt
wiele, i były nudne, ewentualnie fascynująco niedorzeczne (Legolas
skaczący niby ta łania po spadających już kamieniach, Eru miej
litość), tutaj więc wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami,
okazało się jednak, że największy problem pojawiał się
nieodmiennie, kiedy przestali się nawalać i zaczynali ze sobą
rozmawiać. O prawdziwej miłości, która boli, bo jest prawdziwa,
na przykład. Eru miej litość.
Było
kilka plusów, o których wspomnę na początku, zanim znikną mi z
pamięci. Plusem był, jak zwykle, aspekt wizualno-muzyczny: muzyka,
kostiumy, scenografia (chociaż naprawdę, naprawdę czas, by ktoś w
Śródziemiu wynalazł poręcz, te wąskie, niczym niechronione mosty
nad przepaściami nie powinny przejść przez nadzór budowlany).
Bilbo był plusem, nieodmiennie od pierwszej części– w
przeciwieństwie do Froda, który z filmu na film, zamiast się
wyrabiać, był coraz bardziej snującym się widmem ciekawego,
książkowego pierwowzoru, Bilba od początku oglądało się dobrze. Z czasem, kiedy do jego rezolutnej, chłodnej oceny sytuacji i
trafnych komentarzy dochodziło coraz więcej dobrych pomysłów i
pewności siebie i był w stanie powiedzieć krasnoludom,
czarodziejom czy elfim królom, żeby się, z łaski swojej,
ogarnęli, wyrósł na bardzo udanego bohatera. W filmie
zatytułowanym, było nie było, Hobbit, powinno się to
pozytywnie przekładać na odbiór całości – ale niestety, w
trzeciej części było go niewystarczająco widać, żeby dał radę
uratować cokolwiek poza własnymi scenami.
Drugim
plusem jest to, że nie przeciągnęli smoka przez ¾ tego filmowego
nieszczęścia, tylko zabili go zgodnie z planem zdarzeń Tolkiena.
Biorąc pod uwagę, że nie mieli za wiele do pokazania, bałam się,
że będą odraczać ten moment w radosną nieskończoność. Smok
poział, posiał zniszczenie, pogadał za dużo (a było zasiać
zniszczenie jeszcze na tę jedną, małą wieżyczkę, na której
stał Bard, a która jakimś radosnym przypadkiem długo była
ognioodporna) i miłościwie zniknął w morzu ognia i efektownej
destrukcji, takiej spod znaku „nie przejmujmy się sensem,
przejmujmy się, jak to będzie wyglądać w IMAX-ie!” (skojarzenie
z Vengeance rujnującą zauważalną część San Francisco
było nieuniknione, na każdym poziomie). Punkt z efektywną zadymą
odhaczony już na samym początku.
Problem,
z jakim został Hobbit po zlikwidowaniu smoka był jednakże
taki, że cokolwiek skończyła mu się treść. Zostało jeszcze
oddanie gorączki złota – natrętnie już zrobione na paralelę z
Jedynym Pierścieniem, łącznie z syczeniem i kluczowymi słowami i przekazanie Arcyklejnotu, bardzo porządnie zrobiona scena, jeszcze
jeden plus. Strach mnie obleciał, kiedy Thranduil zaczął wzdychać
jeszcze do jakichś białych kamyków, bo oczyma wyobraźni widziałam
już dodatek do fabuły a’la Jackson, w którym Bilbo zakrada się
do skarbca jeszcze raz, żeby spełnić supertajny warunek, o którym
nawet sam Tolkien nie wiedział – ale najwyraźniej szkoda było
nawalanki, co w tej sytuacji policzę twórcom w poczet zasług.
Mogliby trochę ją za to uciąć na rzecz dłuższej konfrontacji
Bilba z Thorinem, w którym może więcej byłoby rozmowy (takiej
wziętej z książki, proponowałabym, inaczej bowiem wychodzi
miłość, która boli, bo jest prawdziwa – mnie do dzisiaj boli to
zdanie, więc będę nim rzucać na prawo i lewo, aż się odczepi),
a mniej spychania się z różnych wysokich krawędzi.
Z drugiej
strony, spychanie z wysokich krawędzi to poniekąd już znak firmowy
Jacksona, nie mogło go więc zabraknąć w pożegnalnym filmie.
Reszta
to bitewny chaos z chaotycznymi przerywnikami. Przedobrzyli wątek
Czarnoksiężnika, który zapowiadał się obiecująco w pierwszym
Hobbicie, pełnym niejednoznacznych wskazówek gęstniejącego
nad Śródziemiem mroku. Tutaj nawet w nim nie było już wiele do
powiedzenia czy zasugerowania, sprowadzony więc został do jednej
walki, w której Galadriela odstraszała swoim topielczym wyglądem i
nie było w tym ani nic naprawdę strasznego, ani, co gorsza,
szczególnie niejednoznacznego. Oko pojawiło się w całej glorii
kiepskich efektów specjalnych, co zostawia Białą Radę bez żadnego
dobrego wytłumaczenia, dlaczego przez kilkadziesiąt lat w ogóle
się nim nie zainteresowała – i zdrada Sarumana nie jest
bynajmniej wystarczająco dobrym powodem.
Zapychacze
w postaci Tauriel i Legolasa wnosiły tylko dodatkowe elementy
chaosu. Wysłani gdzieś na daleką wycieczkę krajoznawczą, wrócili
tylko po to, żeby powiedzieć, że maszerują orki – coś, co prawdę
mówiąc wiedzieli, zanim w ogóle poszli, i nie mam pojęcia, co
zamierzali osiągnąć. Poza udowodnieniem, że nie było na nich
dobrego pomysłu, ale tutaj akurat nie jestem zupełnie zaskoczona,
co mogło wyjść z Legolasa na pierwszy plan w historii, w której
go nie było albo wymyślania od początku zupełnie nowej postaci.
Nigdy nie oczekiwałam po Tauriel niczego dobrego.
I
teraz, nie chodziło mi o to, że nie chcę w filmie oryginalnie
wymyślonej przez Jacksona elfki, w sensie dodatkowej kobiecej
postaci w całym tym bałaganie zbyt wielu facetów. Chodziło mi o
to, że nie chcę w filmie żadnej oryginalnej postaci
wprowadzaj przez Jacksona, ponieważ z całym szacunkiem, oryginalne
wątki nie są jego szczególnym atutem. Co próbował napisać coś
po swojemu, z małym, szczęśliwym wyjątkiem intrygi politycznej w
Pustkowiu Smauga (który zresztą w ostatniej części
przeszedł w smutną regułę), wychodziła mu z tego
mniejsza bądź większa katastrofa, zwykle zawierająca w sobie
któregoś z bohaterów zwisającego z klifu czy też niepotrzebny i
nieprzekonujący angst (Legolas kłócący się nie wiadomo o
co z Aragornem w Helmowym Jarze, strzelający focha Sam). Tak jak
smykałka do scenograficznego wizjonerstwa jest asem w rękawie tego
akurat reżysera, tak jego miłość do własnych wtrętów co i rusz
okazywała się potrzebna jak dziura w moście. Toteż, kiedy
usłyszałam, że wprowadza do Hobbita własną postać w
większym wymiarze godzin, zamarłam ze zgrozą. Własne postacie są
osobną kategorią nieszczęść w inwencji Petera Jacksona - w Dwóch
Wieżach poległ nawet wprowadzeniu oryginalnej postaci konia i
Brego, skądinąd bardzo urodziwy, sensu nie miał w ogóle. Miałam
wątpliwości, czy człowiek, który nie umie napisać konia,
powinien tworzyć elfkę. Z tego co naokoło widzę, wiele osób się
ze mną nie zgadza, ale dla mnie naprawdę, naprawdę nie powinien.
[Luźna myśl: jeśli chciał więcej kobiet, byłabym szczęśliwsza,
gdyby któryś z krasnoludów okazał się krasnulodzicą. Dużo szczęśliwsza. ]
Jackson
nie jest osamotniony w swoim problemie z pisaniem postaci, kobiecych
czy nie – a mianowicie, uzależnienia tego, jak silna i ciekawa
jest postać od tego, jak silnie i ciekawie macha mieczem (łukiem,
nożem, kopytem w przypadku konia Brega). Ewidentnym przykładem na
to jest kompletna porażka, jaką był filmowy Frodo, którego siła
zawsze leżała zupełnie gdzie indziej, nie do oddania w zmyślnej
scenie walki. Postacie Tolkiena, o ile nie grał ich potykający się
ciągle Wood, ratował z tej smutnej sytuacji fantastyczny materiał
źródłowy, wzięta prosto z głowy reżysera Tauriel nie miała
szans na rolę ciekawszą niż wniesienie do przygodowej historii
elementów romansu w wydaniu perfekcyjnej wojowniczki z perfekcyjną
miłością do perfekcyjnego krasnoluda, która kończy się
perfekcyjną tragedią (i miłość boli, bo jest prawdziwa. Kluczowe
zdanie). Nigdy nie było dostatecznie dużo miejsca, żeby została
czymś więcej niż naprędce skleconą kliszą – nawet w drugim
filmie, kiedy jeszcze chociaż próbowali. Tu już nawet nie próbują,
nie mają czasu. Bitwa się zbliża, a cały schemat jest gotowy i
czeka na zalanie wrzącą wodą, historia miłosna w wersji instant,
dodana do na szybko
naszkicowanego konfliktu z Thranduilem, o którym chyba nawet sami
twórcy zapomnieli w filmie
trzecim. Nie spodziewam się
po superprodukcji takiej
jak Hobbit, że
wymyśli jakiś nowy sposób na opowiadanie historii, powie coś
odkrywczego o świecie jako takim czy przemyci w wirze bitewnym
głębokie treści filozoficzne – ale mógłby chociaż nie
zapędzać sam siebie w najbardziej powtarzalne schematy.
Jeszcze
gorszy był doradca króla, smutna pozostałość po szczęśliwym
wyjątku, którego już z jakiegoś powodu przeciągnęli przez ¾
filmu, chociaż jako żywo nie pełnił żadnej funkcji fabularnej,
nie miał nic do powiedzenia i nie był zabawny. Przynajmniej u mnie
rozlegały się niezadowolone pomruki na widowni na jego widok i nie
wszystkie były moje. Ten już w ogóle mógłby się przedstawiać
Pan Klisza i zupełnie nie mam pomysłu, po co dziada wymyślili.
Poniekąd
było do przewidzenia, że Hobbitowi zupełnie
zabraknie treści i być może mam za swoje, że moje minimalistyczne
oczekiwania dalej były zbyt wygórowane. Trzecia
odsłona miała za mało do
powiedzenia, żeby uratować
się jako porządny film – trzeba go było więc wypchać
przedłużonymi scenami umierania, długą i jakże zaskakującą
sekwencją z orkiem pływającym pod lodem i Thorinem goniącym go
jak kot laserowe światełko czy
romansem, a resztę, której
dalej było za dużo, zapełnić bitwą, bitwą i bitwą, posiekać
to wszystko i wrzucić do filmu, w mniej więcej ustalonej wcześniej
kolejności, chociaż główną dominantą kompozycyjną był jednak
chaos. Co zresztą innego miałoby być, skoro nie było nawet czego
porządkować. Szkoda tylko, że
nawet te kilka fabularnych nitek, które były do uratowania,
poświęcono dla glorii efektów specjalnych czy zwykłej szarpaniny
(zrzucanie Bilba z bramy, scena kuszenia Thorina na złotej posadzce,
z rozchwianą kamerą w roli głównej i, yyy, czym tam się coś
jeszcze działo?).
Szkoda
mi też, że w szerszej perspektywie Hobbit okaże
się chyba (nie będę tego weryfikować w najbliższym czasie,
Hobbit bardzo
skutecznie odstraszył mnie od filmowego Śródziemia) niezręcznym
prequelem. Trudna do wytłumaczenia ignorancja Białej Rady będzie
boleć (tak,
okej, zdrada Sarumana, ale przesz
przeszło pół wieku nikt
nie miał okazji zapytać jakiegoś Gondorczyka „co u was słychać, jak tam cień
na Wschodzie?” i dostać w odpowiedzi „jaki, cholera, cień?”).
Nie jestem pewna, czy Władca Pierścieni należycie
sprzedaje relację Aragorna i Legolasa jako bardzo starą i
wypróbowaną przyjaźń, wysłanie go na Północ było więc
wyjątkowo tanim sposobem na pokazane, że pamiętają o jakimś następnym filmie – zwłaszcza bez słowa wytłumaczenia, dlaczego
właściwie nie może wrócić do Mrocznej Puszczy. Optymistycznie
zakładam, że nie chodzi o Tauriel i bardzo ładnie proszę o
niepodważanie tego założenia. Chyba że ta scena była zapowiedzią osobnego filmu o przygodach Legolasa i Aragorna. Albo serialu. Albo
nowej serii Elfy Ninja). Kilka paraleli – w tym zbyt natrętnych
paraleli, jak syczący do Thorina wielki skarb i jego metafizyczna
zła siła, niezbyt udanych paraleli jak wcale-nie-śmieszny doradca
króla, pozbawiona jakiejkolwiek złożoności albo fabularnego
uzasadnienia wersja Grimy – to tak jakby trochę mało, fajniejsze
byłoby zachowanie ciągłości. Jest to zapewne trudne, kiedy kręci
się prequel po sequelu, ale hej, czy oni przypadkiem nie mieli
książki, na której mogliby się w tym ciężkim zadaniu wzorować?
Może tam były jakieś dobre pomysły.
Pozwolę sobie napisać komentarz do komentarza ;)
OdpowiedzUsuńPo pierwsze, nie wiem, co wy wszyscy macie z tym cytatem o miłości. Ja nie widzę w nim nic złego, normalne, całkiem sensowne zdanie. Czepiacie się go, a ja nie wiem, dlaczego.
Co do plusów - z większością się zgadzam. Owszem - muzyka, scenografia, kostiumy były w porządku. A nadzoru budowlanego podejrzewam, że w Śródziemiu nie było ( :P ), więc i budowniczy mogli sobie budować jak chcieli. Bilbo jest największym plusem filmu. Świetna kreacja Martina Freemana, niezmiennie od pierwszego filmu trzyma najwyższy poziom. Bardzo przyjemnie się go ogląda. Ale niestety było go za mało. Jak wspomniałaś, film o hobbicie zatytułowany "Hobbit" powinien mieć hobbita więcej.
Nie zgodzę się za to ze stwierdzeniem, że po zabiciu smoka "Hobbitowi" skończyła się treść. Treść była, tylko niestety spłaszczona, skrócona, a akcent położony na niewłaściwe sceny. Peter Jackson powinien skrócić albo wyrzucić kilka scen, a dodać i rozwinąć inne. Na przykład pogrzeb Thorina. Tego mi najbardziej zabrakło. Wątek Saurona - myślałem, że będzie trochę tego więcej, bardziej rozbudowane i trochę lepiej skonstruowane. Niestety, było płytko, szybko i dziwnie. Wizja PJ-owskiej Galadrieli w formie topielca zupełnie do mnie nie przemawia; zrobił z niej jakiegoś potwora zamiast elfki. Przez co w książce była jedną z moich ulubionych postaci, a w filmach jedną z mniej.
Tauriel i Legolas - co do elfki jeszcze byłbym w stanie jakoś ją obronić, chociaż jej wątek nie był najlepszy, tak Legolasa nie mogłem polubić. Nie widzę w ogóle żadnych plusów u niego. To nierealistyczne skakanie po resztkach wieży (że już nie wspomnę, iż ta wieża po przewróceniu w ogóle nie powinna się trzymać razem, bo to fizycznie niemożliwe)... że to skakanie wywołało więcej śmiechu niż niejedna scena na jakiejś komedii. W ogóle postać Legolasa była bez sensu. Tak samo wyprawa z Tauriel do Gundabad - bez sensu i niemożliwa, bo nie zdążyliby przebyć tej drogi w tym czasie.
A krasnoludzice może były w armii Daina - nie wiadomo, bo żadna nie chciała się ujawnić ;)
Doradca władcy miasta/rządcy (bo o niego chyba Ci chodzi, pisząc "król") miał za dużo czasu, ale był dość dobrze pokazany. Tchórz, dla którego liczy się złoto, a nie dobro mieszkańców. Chociaż, w porównaniu do innych postaci, było go faktycznie za dużo.
Nie powiem, że "Hobbitowi" brakło treści - trochę sam jestem tym zaskoczony, bo po przemyśleniu stwierdzam, że gdyby lepiej rozdysponować treść książek ("Hobbita" i wydarzeń z Dodatków), to byłoby wystarczająco na trzy filmy. Niestety - PJ nie potrafił tego zrobić. Postawił na złe sceny, a te które wybrał, zrealizował źle.
Chociaż nie oceniam tego filmu źle, nie oceniam go też dobrze. Raczej tak średnio-dobrze. Bo to jednak film w Śródziemiu, jakiś sentyment jeszcze został ;)
---- Morf ----