czwartek, 22 maja 2014

Sherlock Holmes po drugiej stronie oceanu (albo: naprawdę nie umiem wymyślać tytułów)


Właśnie mignęło mi na tumblrze, że dzisiaj są urodziny Conan Doyle’a. Cały czas miałam wrażenie, że to drzewko stawia opór przy pisaniu, a ono chciało po prostu być posadzone w ten właśnie dzień, jako prezent dla jednego z moich ulubionych autorów. Oczywiście, drzewko poświęcone bohaterowi, którego rzeczony autor próbował zrzucić z wodospadu, tak bardzo go nie lubił, może wydawać się kiepskim prezentem, ale spójrzmy na to z innej strony. Ruch to zdrowie. Każde dodatkowe przewrócenie się w grobie zwiększa szanse, że sir Conan Doyle pewnego dnia zmartwychwstanie, siłą irytacji powstanie z grobu i powie nam wszystkim, co o nas sądzi.

Sezon serialowy się kończy i kolejny serial, który zapracował sobie na laurkę, to Elementary. Produkowanie czystych peaników trochę mi się jednak znudziło, chciałabym więc napisać coś o reinterpretacjach na przykładzie Elementary i o tym, jak można zrobić trudnego bohatera, w którego wcale nie ma się ochoty rzucić czymś ciężkim – co skończy się laurką dla Elemenary tak czy inaczej. Są to precyzyjnie dwa z trzech powodów, dla których wpadłam po uszy w ten serial. Trzecim jest – kto ogląda, ten na pewno może zgadnąć – Joan Watson.

Ponieważ, mimo licznych prób namówienia jej, żeby zmieniła zdanie, Joan Watson uparcie odmawia współpracy z ogólną strukturą tego drzewka, westchnę sobie do niej tutaj i potem spróbuję zaprowadzić w tym wszystkim jakiś ład. Joan Watson jest fantastyczną postacią, fantastyczną postacią kobiecą i, jeszcze szczegółowiej, fantastyczną postacią kobiecą w serialu, powiedzmy, detektywistycznym (sorry, Elementary, z całą miłością, case of the week to twój najsłabszy punkt), o co też nie jest wcale łatwo [sadzonka alert]. Mogłabym napisać osobne drzewko dla Joan, zaczynając prawdopodobnie od jej absolutnego braku tolerancji dla wszelkiego bełkotu – mizoginistycznego bełkotu, Sherlockowego bełkotu. Byłoby to drzewko, które nie ma w sobie żadnej treści, ale za to jest bardzo zielone.
[Przypis: nie jestem pewna, czy bezpiecznie zamykać paragraf stwierdzeniem, które zdaje się sugerować, że drzewko, które tutaj wyrasta jakąś treść ma. Humpf. Spróbujemy.]

Zawsze kochałam Sherlocka Holmesa. Od momentu, kiedy przeczytałam w jednym z opowiadań, że trzymał tytoń w perskim pantoflu poczułam do niego falę absolutnej i przez lata niewygasłej sympatii. Naturalne, przy mojej nieufności do świata jako takiego, byłoby więc raczej ostrożne podejście do wszelkich reinterpretacji, ale – co zauważyłam z pewnym zaskoczeniem, kiedy Sherlock Holmes zrobił się popularny w kulturze współczesnej – wcale tak nie jest i miłość, jaką wyjściowo mam do traktujących o nim opowiadań, działa na korzyść wszystkich produkcji, które mają z nim coś wspólnego. Do każdej początkowo metaforycznie macham ogonem, dopóki czymś mnie nie wkurzy. Toteż na pierwsze zapowiedzi Elementary zareagowałam entuzjastycznie i z nadzieją (zwłaszcza, że do innych, szeroko licząc trzech, współczesnych wersji miałam już swoje pretensje, i to niekoniecznie związane z ich tym, jak traktują kanon).

Byłam ciekawa, co zrobi Elementary, ze swoim radykalnym pomysłem na zmiany zasady gry. Z zapowiedzi, z opisu, z tytułu nawet uczciwie przedstawiało się jako najluźniejsza – nie licząc House’a, którego właściwie wymieniam z sentymentu – interpretacja. Nawet jeśli była to decyzja z konieczności (Sherlock i Sherlock Holmes były już zajęte, nawet Holmes brzmiałby mało charakterystyczne, z House’em, właśnie, który dopiero co się skończył), a nie świadoma wskazówka interpretacyjna, tytuł jest czytelnym odwołanie do frazy, która nie funkcjonuje – jak w końcu ustalili gorliwi fani –  w samych tekstach Conan Doyle’a, chociaż kojarzy się z nimi równie silnie, co słynne, detektywistyczne motto Holmesa. Jest to dokładna metoda, którą zastosowali scenarzyści: wzięli elementy najbardziej kojarzące się z Sherlockiem Holmesem, ale zamiast zastanawiać się, jak ustawić je paralelnie do kanonu, całkowicie wszystkie przetasowali. O ile Study in Pink, mój ulubiony odcinek Sherlocka, było misternym, wspaniale przemyślanym zaktualizowaniem założycielskiej historii Holmesa i Watsona, pilot Elementary jeśli chodzi o nasycenie nawiązaniami, wyglądał na dość rozcieńczony produkt, niekoniecznie mocno związany z oryginałem.

Częste pierwsze wrażenia były więc takie, że ma to być może jakiś sens jako serial, ale po co mieszać w to wszystko nazwiska Holmesa i Watsona, w dodatku takiego, którego – o zgrozo –  nie ma jak z Holmesem slashować, bo jest kobietą?
[Przypis: ta sama wynaturzona ciekawość, która prowadzi mnie czasem ku ultra prawicowym blogom, pchała mnie też ku śledzeniu taga poświęconego Elementary na tumblrze i częstotliwość, z jaką spotykałam mętny ciąg argumentów, dowodzących, że jest to serial homofobiczny była zabawna/niepokojąca, zależnie od tego, jak kto podejdzie do sprawy. Z czasem tag Elementary został przejęty przez ludzi oglądających Elementary i chociaż pod tym względem świat stał się trochę rozsądniejszym miejscem.]

 Nie było to na początku bezzasadne pytanie. Sherlock w pilocie wychodził na kolejną wersję, tylokrotnie już przerabianego, społecznie odizolowanego, socjopatycznego bohatera, który przy całym swoim geniuszu z jakiegoś tajemniczego powodu nie jest w stanie wziąć pod uwagę podstawowych reguł działania ludzi. Chyba że akurat jest mu to do czegoś potrzebne, oczywiście, wtedy magicznie nabywa tę umiejętność na wymagany czas i za chwilę traci ją z powrotem. Tylko, zamiast utartym zwyczajem innych bohaterów z podobnym problemem, nie wykorzystuje tego przypływu talentu na zrobienie czegoś miłego dla kogoś z szczęśliwego kręgu wybrańców zaszczyconych jego specjalnymi względami, i przekonanie otaczającego go – na ekranie i przed ekranem – świata, że jest cudowny, tylko społecznie nieporadny. Elementary!Sherlock z neurotycznie niemiłego zrobił się z premedytacją niemiły i dogryzł Joan tam, gdzie bolało najbardziej, w bardzo klarowny sposób chcąc się jej pozbyć. Nie była to rewolucyjna zmiana.

Joan występowała w roli chirurga, tyle że byłego, i bez żadnej wojny na koncie – jej traumą był popełniony w czasie operacyjny błąd, który kosztował pacjenta życie, wypadek, po którym zrezygnowała z praktykowania medycyny. Okazało się to sprytnym ruchem, lekarska kariera oryginalnego Watsona zawsze była na dalekim planie – strata więc była niewielka, a problem z wpasowaniem pracy zawodowej i asystentury w śledztwach mógłby okazać się trudny do rozwiązania przy dwudziestu kilku odcinkach. Niemniej, w pierwotnym rozdaniu kart Elementary wydawało się zainteresowane kanonem niewiele bardziej niż House, zawsze oparty na wolnych skojarzeniach z Conan Doyle’owym Holmesem i bez żadnych zobowiązań wobec kanonu.

Okazało się jednak, że z innego niż Sherlock punktu wyjścia, Elementary przyjmuje też zupełnie inną strategię, wcale nie mniej wierną wobec oryginalnego tekstu. Jak wspomniałam, moje głębokie rozczarowanie Sherlockiem ma niewiele wspólnego z tym, jak serial traktuje sam kanon. Poza ekstremalnymi przypadkami – takimi jak Irene Adler, klęcząca w środku ciemnej nocy w jakimś dzikim zakątku niecywilizowanego świata i pilnie potrzebująca ratunku – przyjmuję do wiadomości złotą wolność luźnej reinterpretacji (mogę ją nawet przyjąć w ekstremalnych przypadkach, tyle że bez żadnej zmiany efektu – dla przykładu: zmienienie Irene z postaci, która definitywnie wygrywa w postać, która definitywnie przegrywa, jak każda równie ewidentna zmiana coś podkreśla i nie jestem wielką fanką tak sformułowanego przekazu), inaczej oglądanie seriali z współczesnych Holmesem w ogóle nie miałoby sensu. Niemniej jednak, w warstwie reinterpretacyjnej, Sherlock, serial,  który w czołówce obiecuje widzowi produkcję na podstawie prac Arthura Conan Doyle’a, prędko przekształcił się  ze współczesnej adaptacji w luźny zbiór cytatów i zabaw szczegółem w mniej lub bardziej udanych odcinkach, kiedy tymczasem Elementary  coraz bardziej stawało się pierwszą współczesną adaptacją, która zamiast wykorzystywać  żonglerkę cytatami i zadowalać się zakopywaniem w opowiadanych historiach wyrafinowanych nawiązań ku uciesze koneserów, bierze krok w tył i bliżej przygląda się samym bohaterom, pisząc ich tak, żeby oryginalne postacie miały wreszcie współczesnych odpowiedników, których będą mogły rozpoznać.

Jakkolwiek pojęta i definiowana, wierność kanonowi jest tylko jedną kategorią oceny, dla ludzi niezainteresowanych opowiadaniami Conan Doyle’a zupełnie zresztą nieistotną, ale jestem pewna, że nie tylko ja byłam szczęśliwa, kiedy dostałam wreszcie ukochanego bohatera we wcieleniu, do którego z odcinka na odcinek przywiązuję się coraz bardziej, zamiast coraz bardziej żałować, że ktoś go jeszcze nie wepchnął pod londyńskie metro.

Z ogólnego punktu widzenia – i subiektywnie, każdemu wedle uznania – taki Sherlock jest też ciekawszym materiałem na bohatera. Dla wyższego dobra logiki wywodu napiszę to jeszcze raz, wprost: bohaterowie, którzy przez swoją wyjątkowość, z jakiegoś powodu dostają dziką kartę na bycie absolutnym dupkiem, znudzili mi się do żywego. House, który jest jednym z założycielskich seriali przy tego typu portretowaniu postaci, przynajmniej pamiętał (zazwyczaj – w pewnym momencie spójność przestała być jego najmocniejszą cechą), żeby pobierać od swojego głównego bohatera należytą zapłatę – akcja, reakcja, tego typu prawa fizyki. Jego spadkobiercy w dużej mierze cieszą się jeszcze w dodatku trudną do zrozumienia lojalnością, nie tylko wśród ludzi, którym przynajmniej raz od wielkiego dzwonu pokazują jakąś swoją lepszą stronę, ale też wśród szeroko pojętego dalszego otoczenia, oświeconego najwyraźniej blaskiem ich unikalności.

Elementary postanowiło być unikalne w inny sposób. Działa według principium akcji i reakcji, ale zmierza ku innemu celowi, konsekwentnie dekonstruując mit Trudnego Bohatera – mając do niego równie wiele cierpliwości, co Joan do bełkotu (ha, a jednak, jest w tym jakaś struktura, zwycięstwo, zwycięstwo). Elementary!Sherlock jest równie trudny jak każdy inny Sherlock, egocentryczny, szorstki, często niedelikatny, miewa dość choleryczny temperament i jest jeszcze cała ta sprawa z heroiną, którą Elementary ma gruntownie przemyślaną i traktuje śmiertelnie poważnie, nie jak wygodną wymówkę narracyjną, kiedy akurat trzeba podbić stawkę i podkreślić jaki to nasz Trudny Bohater jest trudny. Nie brakuje mu ekscentryzmu ani wysoce krytycznego podejścia do świata. Alienuje ludzi – i alienuje się od ludzi. Widzi świat inaczej, wyraźniej, klarowniej, przyswaja i przetwarza informacje, myśli szybciej niż większość ludzi, i pewnie często jest już zajęty weryfikowaniem swojej trzeciej hipotezy, zanim jego rozmówca zdąży porządnie sformułować pytanie. Ciężko w tych warunkach o zawiązywanie bliskich przyjaźni.

Sherlock nie jest zainteresowany zmienianiem warunków. Elementary nigdy nie było historią naprawiania Sherlocka Holmesa i nie taką rolę gra Joan Watson w jego życiu, o czym za chwilę [pomaga mu, oczywiście – najpierw zawodowo, potem przyjacielsko, ale nie chodzi o to, żeby zrobić z niego respektowanego mieszczanina]. Sherlock jest trudny, jest wyjątkowy, jest ekscentryczny i nie ma z tym wszystkim problemu, jeśli akurat osobista tragedia nie przyspiesza jego wrodzonego talentu do autodestrukcji, którą przejął po swoim pierwowzorze – i jest sporo osób, które denerwuje, a nie ma ani ochoty, ani cierpliwości, żeby ich do siebie przekonywać.  W drugiej serii, mówi do Joan na koniec jednego odcinka, że traktuje empatię jako przydatne w pracy narzędzie. Stopniowo zauważalna różnica między nim a barwnym zbiorem Trudnych Bohaterów jest taka, że przypływ zrozumienia ludzkiego charakteru w pilocie nie był wcale taki nagły, że Sherlock, na mniej lub bardziej teoretycznym poziomie, ogarnia działanie ludzi cały czas, nie tylko w wygodnych dla fabuły miejscach, nawet jeśli z najbardziej pragmatycznego powodu. Jest, jakby na to nie patrzeć, detektywem. Zrozumienie motywu wydaje się raczej przydatne w jego karierze zawodowej.Zaraz zastrzega jednak:   I am not a nice man. It's important that you understand that. It's going to save you a great deal of time and effort. There is not a warmer, kinder me waiting to be coaxed out into the light. Zdecydowanie możemy się zgodzić, że gdyby English Oxford Dictionary chciało zrobić wersję ilustrowaną i szukało reprezentatywnego Brytyjczyka do zilustrowania słowa nice,  aplikacja Sherlocka zostałaby zwrócona z wielkim, czerwonym NIE na kopercie. Sherlock potrafi być wredny, potrafi komuś dogryźć, złośliwość ma wyostrzoną jak orientację na szczegóły, złośliwość czasem działającą w zabójczym duecie z bezkompromisową szczerością, wobec siebie i innych. Z tym tylko, że nikt się nigdy nie oszukiwał – Sherlock siebie, Sherlock innych bohaterów, serial widzów – że wie, co robi. 

Z kind,  jednak, sprawa jest trochę inna.

Jasne, Sherlock potrafi być, mówiąc wprost, koszmarnym wrzodem na tyłku, ale jego ekstremalna wersja z pilota okazało się jednorazową manifestacją uroku osobistego – dopiero co wypuszczony z odwyku, z całkiem zrozumiałych, jak się okazuje, powodów niechętny, żeby dopuścić kogoś gdziekolwiek bliżej siebie, za to palący się wręcz do udowodnienia – głównie sobie – że dalej potrafi pracować, zaprezentował się z najbardziej beznadziejnej strony, jaką miał do dyspozycji. Co jeszcze piękniejsze, od wczesnych odcinków pojawia się jego naturalna, głęboka przyzwoitość w stosunku do ludzi potrzebujących pomocy, czy to zależnych od niego, czy po prostu postawionych przez życie w podbramkowej sytuacji. Nie wiem, czy tylko ja zastrzygłam uszami, ale przyzwyczajona do wzoru Trudnego Bohatera, którego Trudne Życie Wyizolowanego a Wyjątkowego Indywidualisty zmusza do Bycia Trudnym dla Świata Jako Takiego, na początku nie byłam pewna, czy te pojedyncze przypadki, kiedy Sherlock poświęca komuś chwilę czasu w celu innym niż błyśnięcie inteligencją, zamierzają utrwalić się w jakiś stały wzór. Utrwaliły się. W serialu, w którym John Watson zmienił się w Azjatkę, w którym cały cyrk przeniósł się do Nowego Jorku, w którym kontakt w policji nie nazywa się Lestrade, a Mycroft jest właścicielem sieci restauracji, pojawił się Sherlock Holmes, którego znałam całe życie –  z poczuciem osobistej odpowiedzialności za swoich klientów, znajomo niską tolerancją wobec wszelkich form przemocy, głęboką pogardą dla szantażystów i ludzi, którzy wykorzystują czyjeś słabości, który nie tylko nie obraził się na English Oxford Dictionary za odrzucenie jego kandydatury do edycji ilustrowanej na tyle, żeby nawet nie zapoznać się z definicjami kilku haseł – jak współczucie, żałoba, etc., etc., długa lista słów najzwyczajniej w świecie przydatnych komuś w jego profesji –  ale nawet większość z nich zrozumiał (a może po prostu znał). Jest to najlepsze nawiązanie do kanonu jakie mogłam dostać.
[Przypis: z początku przez przypadek, teraz już świadomie zrobiłam sobie na swoim tumblrze taga zadedykowanego w dużej mierze stabilnemu związkowi Sherlocka i Przyzwoitości, zatytułowanego, bardzo uczciwie I love him so much poręczny zbiór przykładów, jeśli ktoś byłby zainteresowany. Uwaga, spoilery.] 

Jednym z takich słów definitywnie byłby też szacunek.

Elementary nawet nie próbuje postawić pytania, dlaczego otoczenie miałoby tak dostać po oczach blaskiem – flarą, być może – wyjątkowości Sherlocka, że przestało wymagać od niego chociaż minimalnego ukłonu w stronę tych irytujących konwencji społecznych, jak – ot, dla przykładu – tej, w której traktowaniem drugiego człowieka jak kretyna nie zdobywa się jego wiecznej sympatii.  Elementary [przypis: tutaj można by wstawić gifa z Joan Watson przewracającą oczami] z góry odpowiada: nie miałoby dlaczego i szuka innych sposobów interakcji między swoją wyizolowaną, specjalną perłą społecznej nieporadności a resztą świata.

Znajduje kilka podejrzanie łatwo. Reszta sportretowania Trudnego Bohatera byłaby mniej ciekawa, gdyby nie systemowe umieszczenie Sherlocka wśród ludzi, którzy, uznając jego unikalną, w istocie, inteligencję, nie przestają uważać, że dalej mają pełne prawo być traktowani – ujmując to mało może erudycyjnie – z sensem.

Skutkuje to oczywiście tym, że policjanci z NYPD, których Sherlock traktuje raczej szorstko i nie kryje za bardzo wątpliwości do ich kompetencji, pozwalają sobie go nie lubić. Są jednak ludzie, z którymi Sherlock współpracuje bliżej, których kompetencje dostrzega, a profesjonalne relacje z nimi są dla nieco cenne. I niesamowita rzecz, okazuje się, że można zachować unikalność, inteligencję, trudność i co tam jeszcze bohatera, który jest w stanie okazać szacunek drugiemu człowiekowi. Nie jest to dzieło Joan. Przykładowo, odcinek, w którym Sherlock spowiada się Gregsonowi ze swojego nałogu, wprost mówiąc o szacunku dla niego (Gregsona, nie nałogu) wyprzedza moment, w którym Sherlock zaakceptował zawodową rolę Joan w swoim życiu, co dopiero zaczął rozważać pełniejsze partnerstwo.  Bardzo możliwe, że – odwrotnie – jest to cecha, która w ogóle umożliwiła Sherlockowi przekonanie Joan do zostania, umożliwiła im działanie wspólnie, kiedy Joan zdecydowała się na kolejną zmianę kariery. Bardziej niż możliwie, że jest to właśnie ta cecha, która umożliwia im funkcjonowanie w quasi-oryginalnej dynamice, w której potoki złośliwości, jakie regularnie kierował Holmes w stronę swojego kronikarza, współgrały z uznawaniem jego wartości, jako współpracownika i przyjaciela.  

Scena z Gregsonem celnie zresztą ilustruje jeszcze jedną rzecz, mianowicie, że bezlitosną szczerość bohatera można wykorzystać w dwie strony. Poza bronią, wyostrzoną ostrym, złośliwym dowcipem, którą można rąbnąć każdego nieszczęśnika, który nawinie się pod rękę, Elementary robi z niej też tę firmową, desperacką szczerość, której Sherlock nie lubi – a Jonny Lee Miller (niech szczęści się człowiekowi, który uznał brytyjskość Sherlocka za wartą zachowania i dał nam w efekcie Jonny’ego Lee Millera) gra ją fantastycznie, dobry Boże, to drżenie głosu. Zdobywa się na nią jednak bez bata nad głową ani groźby zagłady zachodniej cywilizacji, jeśli nie wychynie zza swojej aury tajemniczości w ostatecznym geście uczciwości wobec drugiej osoby raz na serię/dwie serie/siedem serii/meh, cywilizacja i tak jest przereklamowana. Wpływ Joan na częstotliwość występowania tych momentów może być już nieprzypadkowy.

Wydaje się jednak, że co naprawdę zmieniła Joan to przekonanie Sherlocka, że nie jest w stanie zbudować jakiejkolwiek relacji z drugim człowiekiem. Zanim  pojawiła się na obrazku, dorobił się jednego, raczej zdystansowanego przyjaciela (Alistaira, mam na myśli) i pokaźnej sieci znajomości ze specjalistami w różnych dziedzinach, z którymi, zawsze gotowy do wchłonięcia nowej wiedzy, utrzymywał korespondencję – można przypuszczać, że o bardziej profesjonalnym niż personalnym charakterze. I, oczywiście, tej jednej relacji z człowiekiem, który mu dorównywał, relację, która, raz w jego życiu, opierała się na całkowitej równości, ale nie skończyła się najlepiej. Delikatnie mówiąc. W jednym z ostatnich odcinków na spotkaniu AA Sherlock mówi o zagrożeniach, które mogą popchnąć go z powrotem do nałogu – i przyznaje, że brak kogoś, kto mu dorównuje, jest największym z nich. Widziałam wiele fochniętych komentarzy w imieniu Joan, która zaiste jest rewelacyjna i nie zasługuje na nic innego niż absolutny szacunek i absolutne przywiązanie. Oba ma. Niemniej, Sherlock ciągle ją uczy. Joan zauważa rzeczy, których on nie widzi, ma wiedzę, której on nie ma, są wobec siebie komplementarni, co bardzo pomaga ich współpracy. Gdyby jednak potrzebował, mógłby wyprowadzić ją w pole, z większym trudem niż resztę świata, na pewno, ale potrafiłby to zrobić.  Kiedy Sherlock mówi, że jest without peer, ma na myśli tę jedną osobę, która mogłaby pokonać go w jego własnej grze - i nie jest to kryterium wymagane, żeby, jak powie Joan na końcu odcinka, cenić ją jako osobę. Sherlock zdaje sobie sprawę, że wypracował kontakty głębsze niż czysto służbowe z ludźmi, którzy nie mieliby z nim szans, ale którzy mimo wszystko nie pozwalają mu wejść sobie na głowę, którzy wyciągają wobec niego konsekwencje, kiedy zapomni mu się, że nie jest centrum całego uniwersum. Powoli rodząca się współpraca i przyjaźń z Joan przekonały go, że ten dodatkowy wysiłek w ich stronę jest warty wykonania.  

Elementary nie trzyma Sherlocka za rękę i nie pilnuje, żeby zawsze pozostawał po heroicznej stronie mocy. Pozwala mu się potykać, w mniej lub bardziej spektakularny sposób i jest wobec niego nie mniej szczere niż on wobec reszty świata. Zamiast szastać nim od jednej charakterystyki do drugiej, w zależności od tego, czy potrzebuje wersji czarującej czy wnerwiającej, daje mu miejsce, w którym może zaciekawiać widzów swoim, zaiste trudnym, charakterem.  Pozwala mu budować relację z Joan w sposób, w którym widać, co obie strony z tego interesu mają – w pierwszym sezonie, powoli i ostrożnie z konfliktu, napięcia i chaosu doprowadza ich do stabilnej, zrozumiałej współpracy. Drugi sezon był bardziej rozchwiany i trochę pozbawiony celu, chociaż przynajmniej nie wpadł w pułapkę coraz bardziej dramatycznych finałów (gdyby zrobił bardziej dramatyczny finał niż poprzedni, mielibyśmy problem), ale doprowadził swoich bohaterów do ciekawego punktu wyjścia na dalszą drogę i jestem bardzo ciekawa, co z tym punktem wyjścia zrobią.

 Przypisy końcowe:

[Największym grzechem tego sezonu było, że nie zawsze wiedział, co zrobić z Joan. Mamy coś ze sobą wspólnego najwyraźniej, bo mi też przychodziła bardziej przy okazji niż w zaplanowany sposób. Czuję się o tyle rozgrzeszona, że jeśli ostał się ktoś, kogo trzeba przekonywać, że jest rewelacyjna, i tak pewnie jest to beznadziejny przypadek. Ale jeszcze raz, z korony tego nieszczęsnego, zbyt wysokiego chaszcza: Joan Watson jest rewelacyjna. Amen. ]

[Jeśli ktoś ma nadmiar dobrej woli, może uznać to za kompozycję klamrową.]

[Chociaż poniekąd, nie sądzę, żeby kompozycja klamrowa służyła drzewkom.]




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz