Wpis
o nowych X-Menach mógłby się właściwie zamknąć w jednym zdaniu.
Albo nawet jednej onomatopei. Zasłużyli jednak na co najmniej zmutowaną plastikową
niebieską paprotkę i odśpiewany nad nią podwójny peanik – bo
nie da się pisać o drugim filmie, nie odnosząc się do pierwszego, to więc doskonała okazja, by docenić oba. Może to będzie raczej plastikowy niebieski bluszcz...? Nieważne.
Spoilers,
sweeties.
„First
Class” obejrzałam po raz pierwszy podczas
Marvel-fazy wywołanej przez niejaką Findis mantrującą pod nosem
„Loki, Loki, Loki”. Dla świętego spokoju postanowiłam się
przebić przez filmy budujące „Avengers”, a potem już nie
mogłam się zatrzymać (i dalej nie mogę). Zakochanie się nastąpiło przy pierwszej frazie wypowiedzianej po
francusku przez Michaela Fassbendera. A potem przy całej reszcie.
Kilkanaście razy. „First Class” jest dla mnie przykładem
doskonałego scenopisarstwa, reżyserii, wyczucia nastroju i
zrównoważenia elementów dramatycznych, komicznych i niezbędnych w
tego typu kinematografii przydługich scen akcji. Jest przepiękny
wizualnie, dynamiczny, lekki i zabawny, a przy tym nie banalny;
porusza kwestie bardzo poważne i jest mocno spleciony z wątkiem
politycznym, co zawsze bardzo cenię. Krótko
mówiąc, to jeden z takich idealnych filmów, które wpisują się
perfekcyjnie w moje oczekiwania i nie jestem w stanie za nic ich
krytykować. I wcale nie chcę.
Wyczytałam
gdzieś, że pierwotnie miał się koncentrować na młodości
Magneto. Dobrze, że zrezygnowano z tego pomysłu, bo nie
dostalibyśmy tak uroczego, puchatego Xaviera i dwóch równoległych,
a potem splecionych wątków dwóch bardzo podobnych i skrajnie
różniących się bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka są bardzo prości, a na drugi wcale nie. Obaj odkrywają
swoją inność w młodym wieku; u jednego prowadzi do tragedii, u
drugiego do wyobcowania; wywodzą się ze skrajnie różnych
środowisk i różnice doświadczeń prowadzą ich do odmiennej
interpretacji tej samej wstępnej tezy: wywodzimy się z określonej
grupy i mamy świadomość naszej odmienności, więc jesteśmy
odpowiedzialni za nam podobnych, którzy mogą potrzebować pomocy. U
Xaviera skręca to później w edukację i ochronę, Erik chce
zagwarantować warunki, w których taka ochrona nie będzie
potrzebna.
Zawstydzająco
dużo czasu zajęło mi odkrycie, jak właściwie wygląda układ
tworzony przez tych dwóch bohaterów. Filmy zdają się sugerować
typowy podział – Xavier to przyszły Dumbledore, przyszły mentor,
obrońca i lider tej jasnej, bardziej zrównoważonej strony. Magneto
jest charyzmatycznym szaleńcem, który zmierza do utopijnego
celu po trupach, nie zważając na konsekwencje, nie zastanawiając
się nad bardziej kompromisowymi rozwiązaniami... Ale moment. Erik
jest dzieckiem holokaustu. Musiał w jakimś momencie odkryć, że do
wojny, powstania obozów i całej machiny sadyzmu, której padł
ofiarą, doprowadziły właśnie kompromisy. Jak ktoś taki mógłby
wierzyć w dyplomację? Xavier wychował się w pałacu po drugiej
stronie oceanu, a o wojnie słyszał pewnie tylko w radiu. To bogate
amerykańskie dziecko, które wierzy w zwycięstwo dobra i istnienie
rozwiązań, które zadowolą wszystkie strony. Wierzy w dobre
intencje władz, sprawiedliwość społeczną, życzliwość
spotykanych ludzi, ostateczne zwycięstwo zdrowego rozsądku.
Tymczasem trzecią stroną jest widz, który wie, że ludzki lęk
przed innością musi przeważyć, bo bardzo podobny lęk przez
odmiennością obserwuje na co dzień. A niejednokrotnie jest ofiarą
podobnych prześladowań. Budowana przez X-Menów metafora jest
naprawdę oczywista. Ale to właśnie sprawia, że to bardzo dobre SF
– można się cieszyć opowieścią o mutantach przeżywających
ekscytujące przygody, a można tylko delikatnie skręcić i odkryć
bardzo aktualną analizę rzeczywistości i odnieść ją do własnych
doświadczeń. Różnych doświadczeń, bo to model, niestety, dość
wielofunkcyjny.
Dynamika
między bohaterami ukazuje się więc w zupełnie innym świetle.
Xavier nie jest jednoznacznie dobry – jest miękki i niezdecydowany. I, przede
wszystkim, zapatrzony w siebie i w gruncie rzeczy trochę tchórzliwy.
Wychowywał się pod kloszem, na uniwersytecie był cudownym
dzieckiem, planował zapewne kontynuować karierę naukową i spędzić
życie w jakimś przytulnym kampusie amerykańskiej uczelni. Nie chce
wystawiać nosa ze swojej bezpiecznej i wygodnej norki. Erik nie miał
w życiu ani momentu takiego komfortu – prześladowania zaczęły
się mniej więcej wtedy, kiedy się urodził? – i nie może
pokładać nadziei w ludzkiej życzliwości, bo nigdy jej nie
doświadczył. Widział najgorsze rzeczy, do jakich zdolni są ludzie
i zna świat o wiele lepiej niż Charles. Nie czyni go to czarnym
charakterem. Czyni go to jedyną trzeźwo myślącą osobą wśród
postaci pierwszoplanowych. Miękkość Charlesa tylko spycha Erika
głębiej w radykalizm, bo utwierdza go w przekonaniu, że musi wziąć
sprawę w swoje ręce. Jak sam później stwierdza, gdyby Charles był
skłonny podejmować bardziej stanowcze decyzje, historia potoczyłaby
się inaczej i może nawet mogliby współpracować. Niestety taki
Charles i taki Erik zbyt się różnią, by móc razem cokolwiek
osiągnąć. Łatwo nie zgadzać się z metodami Magneto, ale przy
bliższym przyjrzeniu się – trudno go nie rozumieć i przyznać,
że w gruncie rzeczy to właśnie on ma rację i choć zmierza do
celu w sposób, który może budzić nasz opór, to chyba nie ma
innej drogi. Ukrywanie się i strategia unikania to nie są
rozwiązania długoterminowe, a on tylko takie uznaje.
Charles
Xavier jest wspaniale napisaną postacią. Budzi ogromną sympatię –
może za sprawą Jamesa McAvoya, którego urok chyba obezwładnia
każdego widza – do tego stopnia, że wydaje mi się, że łatwo
przeoczyć jego wady. W „First Class” widać je mniej, bo jest
tam u szczytu możliwości – jest empatyczny, otwarty,
zdeterminowany, podekscytowany tym, co się wokół niego dzieje,
pełen nadziei, że właśnie budują sobie lepsze jutro. W „Days
of Future Past” mamy Charlesa zupełnie innego – i muszę
przyznać, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Nie
przewidziałam ponurego, pustego domu, topienia depresji w lekomanii
i strachu przed samym sobą. Od „First Class” minęło dziesięć
lat i mniej więcej w połowie tego czasu mógł nastąpić ten
wspomniany w filmie zaciąg do wojska pierwszych współpracowników
i uczniów Xaviera – co oznacza, że Charles spędził w takim
stanie dobrych kilka lat? Choć z drugiej strony Magneto spędził tę
dekadę w plastikowej klatce. Trudno porównywać. Co się działo
między „First Class” a śmiercią Kennedy'ego? W jakich
okolicznościach zginęli niemal wszyscy towarzysze Magneto? Powinnam
poczytać komiksy, prawda...?
W
porównaniu z Xavierem, wady Magneto są o wiele wyraźniejsze i
zdają się przysłaniać ogólny rozsądek jego poglądów budowany
na doświadczeniu i pesymistycznym może, ale jednak racjonalnym
postrzeganiu sytuacji. I w tym momencie okazuje się, kto ma rację i
kto zarazem skazany jest na porażkę. Dobry bohater (w pewnym
sensie) wygra, ale nie jest to pożądany obrót spraw, nie dla tych
przynajmniej, którzy sympatyzują ze sprawą. Lub się z nią
utożsamiają. A to przecież dla tych utożsamiających się pisana
była ta historia. Nie ma tu dobrego rozwiązania.
„First
Class” jest filmem bardzo kolorowym i ekscytującym. Ekscytację
nazwałabym dominującą emocją – wiemy, że to wcale nie skończy
się dobrze, ale ciągle mamy nadzieję, że przy którymś oglądaniu wszystkie te cudowne
postacie na końcu pójdą razem na drinka. To początek historii
i o ile bohaterowie podejmują masę dyskusyjnych decyzji, to jednak
otwiera się szeroka perspektywa i wiemy, że wszystko
dopiero przed nimi. W „Days of Future Past” nastrój jest
zupełnie inny – coś między żalem a zawieszeniem w
niezdecydowaniu. Xavier-pustelnik chowa się przed światłem
słonecznym i światem za grubymi zasłonami rodzinnego domu, boi się
samego siebie i zrzuca na innych winę za własne niepowodzenia.
Magneto również cierpi z powodu straty, ale nie daje się temu
żalowi obezwładnić i ciągle dąży po trupach (a przynajmniej
chciałby po trupach) do celu, który sobie wyznaczył. Raven
odkrywa, że zarówno Charles, jak i Erik chcą mieć nad nią
kontrolę – która może i wynika z ich dobrych intencji, ale trudno
się dziwić Mystique, że postanawia od obu się uwolnić. A między
nimi Logan. Och, Logan.
Po
dwóch filmach o Wolverine'ie miałam dużo żalu – bardzo lubię
tego bohatera, jest tak po wiedźmińsku cyniczny i wędrujący
własnymi ścieżkami, ale zarazem naprawdę sympatyczny, myślący i
nawet do pewnego stopnia wrażliwy. W dwóch filmach sobie
poświęconych tych cech nie ma – szczególnie w drugim, w
którym myślenie wyłącza zupełnie i to widza bardzo boli,
zwłaszcza o 4 nad ranem. A tu nagle pojawia się Logan doskonały.
Nie jest może idealnym materiałem na podróżnika w czasie, choć
jego bardzo bezpośrednie wyjaśnianie biednym młodszym wersjom
bohaterów, że przybywa z przyszłości i ma dla nich robotę, jest
fajnym komicznym elementem, ale jednak w tej roli świetnie się
sprawdza i jest zarazem i drapieżnikiem/wojownikiem, i strategiem, i
rodzicem, który patrzy na kłócące się dzieci i wzdycha ze
zniecierpliwieniem, pocieszając się myślą, że kiedyś z tego wyrosną.
Po dwóch nieudanych filmach odnajduje wreszcie swój mózg, i swoją
wrażliwość, i jest niezbędnym członkiem drużyny nie tylko za
sprawą pazurów, ale też jako osoba, która wie – to, co się stanie, to, co stać się powinno, i
to, co należy powiedzieć i jak przekonać do współpracy dwóch
facetów z przerośniętymi ego, których łączy naprawdę dziwna
relacja. A równocześnie wie, kiedy zamilknąć, stanąć z boku,
dać bohaterom możliwość podjęcia samodzielnie decyzji, które
ich ukształtują. Woli im zaufać, choć ryzyko jest ogromne, bo chce, żeby stali się
tymi ludźmi, których zna i ceni. Jak ja lubię takiego Wolverine'a,
chcę więcej...
Wspomnieć jeszcze wypada o Quicksilverze, który był fenomenalny i mogłabym go oglądać godzinami. A słowa „fajne, ale obrzydliwe” włączam do prywatnego słownika. Szkoda tylko, że w „Age of Ultron” zagra tę postać ktoś inny. Wysoko zawieszona poprzeczka.
Co do ogólnej idei „Days of Future Past”, bo na razie pokrążyłam sobie tylko po bohaterach –bardzo mnie cieszyła perspektywa podróży w czasie i choć spodziewałam się większego zapętlenia i skomplikowania, to może jednak dobrze, że się na to nie zdecydowano i postawiono na solidne skonstruowanie jednej wersji historii. Wielkie brawa dla twórców za przedstawienie wątpliwości, czy przeszłość rzeczywiście można zmienić i cameo Jima Kirka, który tak doskonale tam pasował! Samej przyszłości nie widzieliśmy może dużo, ale to mnie akurat nie zmartwiło, bo była przerażająca. Rzadko trafiają do mnie takie postapokaliptyczne wizje, ale ta była wyjątkowo upiorna. Strażnicy byli doskonali, naprawdę straszni. Ilekroć widzę takich przekonujących wrogów, jestem pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze wymyślić coś, co trafi do widza, który przyzwyczaił się już do wszelkich okropności na ekranie. Ostatnio tak zachwycona byłam (i dalej jestem) doktorowymi Ciszami. Wróg, który przyjmuje twój sposób ataku i się na niego uodparnia – Strażnicy wydają się niepokonani, a przy tym są maszynami, więc nie ma też szans na negocjacje. Przerażające.
Dużo
widziałam krytycznych słów względem zakończenia. Prosty happy
end. Nudny happy end? A skąd. Dla mnie to najlepszy typ happy endu,
czyli taki, przy którym miałam łzy w oczach – bo tak, jest
oczywiste od początku, że im się uda. W ostatniej chwili, ale musi
im się udać. Ale jak mogłoby być inaczej? Mniejsza z
Xavierem i Magneto – oni sami sobie utrudniają życie i nic chyba
tego nie zmieni. Ale Logan na takie zakończenie zasłużył i nie
darowałabym scenarzyście, który by go tego pozbawił. Jasne, film
się kończy i nie wiemy, co będzie dalej – zapewne coś
strasznego czai się za rogiem. No
rest for the wicked.
Ale te kilka minut zakończenia z Loganem, który z niedowierzaniem
obserwuje wokół siebie normalność, o jakiej nawet nie śnił, to
chyba jedna z najlepszych scen, jakie ostatnio widziałam. I'm
Hufflepuff. Lubię dobrze napisane happy endy. A ten był super.
Listki
i gałązki listkami i gałązkami, ale przecież wiadomo, że piszę
to wszystko tylko po to, żeby wspomnieć o scenie po napisach.
EGYPTOLOGISTS, GO HOME. Już wszystko wiadomo. Nie jestem w stanie
wyrazić, jak strasznie cieszę się na myśl o następnej części,
cokolwiek ma w niej być. :))) Uwielbiam Marvela za to, jak
dopieszcza swoich fanów. Zawsze jest na co czekać i każdy kolejny
film wydaje się coraz lepszy. Oby zawsze tak było.
A ja bym końcówkę DoFP zmieniła. Niedużo. Znaczy wyrzuciłabym zasadę „cofnięty w czasie pamięta wersję przyszłości sprzed zmiany”.
OdpowiedzUsuńI na koniec zobaczylibyśmy innego Logana – tego, który idzie uczyć historii (a potem, mam nadzieję, sztuki ;-D) – za to nie zastanawiałabym się dlaczego Xavier tak się cieszy że ten inny Logan, ten, którego znał od lat, właśnie przestał istnieć… W końcu wszyscy inni występują w wersji 2.0 więc nie jest to kwestia „nie mogliśmy tak po prostu unieważnić bohatera, którego znamy od lat”
Jestem bardzo przywiązana do tej zasady, że podróżnik w czasie postrzega świat inaczej i w przypadku zmiany biegu dziejów jako jedyny pamięta to, co się od-stało. DW mi to wbiło bardzo mocno. ;) Choć na mój gust powinien raczej pamiętać obie. I sobie na tym tle trochę pocierpieć.
UsuńCzy ja wiem, czy z tego właśnie cieszy się Xavier? Wydawało mi się, że w tej krótkiej pauzie wyczytuje z Logana, co się stało i cieszy się, że mu się udało zapobiec katastrofie. Ale to moja teoria, za pierwszym razem ta scena była dla mnie niezbyt jasna. Muszę zobaczyć po raz trzeci. ;D Nie wiem, młody Xavier miał tyle współczucia względem Logana i wszystkich nieszczęść, które go spotkały, że może starszy się cieszy, że choć część się jednak nie wydarzyła? Mam pomysły, ale nie, chyba nie zrozumiałam tej ostatniej sceny.
Wygląda na to, że Logan stracił pamięć podczas topienia go w rzece. Może jak już trafił do szkoły, Xavierowi było smutno, że stary znajomy, tak bardzo im się przysłużył i uratował wszystkich, a nawet o tym nie wie?
OdpowiedzUsuńWięc w koncówce się cieszy, że teraz Logan pamięta również i swoje starsze wcielenie. Nie jest powiedziane, że w ogóle nie będzie pamiętał nowej wersji zdarzeń, może po prostu jest mocno oszołomiony powrotem starych wspomnień i z czasem mu przejdzie.
Raczej nie miał pojęcia skąd się tam wziął – gdy stary Logan w Paryżu zobaczył Strykera, Kitty zaczęła tracić kontrolę i przez chwilę do głosu doszedł młody Logan, który nie wiedział gdzie jest, co tu robi i kim są ci wszyscy ludzie. Czyli najprawdopodobniej młody Logan nie ma dostępu do wspomnień z momentów, gdy za kierownicą siedział stary. Pamięci tak całkiem stracić nie mógł, skoro później uczył historii (jakoś nie sądzę żeby po drodze uzupełniał wykształcenie).
UsuńAle tak, wersja że jak ochłonie to będzie pamiętał obie wersje przeszłości najbardziej by mi odpowiadała. Bo jednak cholernie szkoda byłoby żeby Logan 2.0 zniknął bez śladu, ja bym bardzo chętnie przyjęła jakieś streszczenie wydarzeń z alternatywnej linii czasowej – no bo po korekcie mamy X-Menów +/- w komplecie, wszyscy się cieszą, ale jednak nie było tam Magneto ani Raven/Mystique.
BTW, jakże miło ze strony przypadku że większość przełączeń stary/młody odbywała się w momencie snu/utraty przytomności. Wyobraźcie sobie na przykład że stary Logan melduje się w 1973 kilka godzin wcześniej… ;->