środa, 20 sierpnia 2014

Irene Adler


Scandal in Belgravia zawsze był dla mnie jednym z najbardziej problematycznych odcinków Sherlocka – i dalej nim zostaje. Patrząc na to, że na problemach z trzecim sezonem mogłabym wyhodować osobny zagajnik (nie, raczej nie sadzonka alert), czas może wreszcie nadać jej jakąś konkretną formę. W tym wypadku, formę drzewka.

Irene Adler jest ważnym, ale – teoretycznie – możliwym do pominięcia elementem holmesowego kanonu. Występowała w jednym opowiadaniu. Holmes wspomina o niej może dwa razy w innych. Zyskała jednak szaloną popularność wśród czytelników – podejrzewam, że głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, nawet jeśli Watson wprost napisał, że Sherlock Holmes nie był zakochany w Irene, z całej jego narracji wynika, że nie był wobec niej całkowicie obojętny – a jakaż tradycja literacka jest starsza niż dobry ship? Po drugie, jak przyznaje Holmes, były trzy osoby, które go pokonały, ale Scandal in Bohemia (Irene Adler, w polskim tłumaczeniu) to jedyna z tych historii w pełni opisana w kronikach Watsona. Dodatkowy, trzeci powód jest taki, że Irene Adler to fantastyczna postać.

Postawiona przeciwko ukochanemu przez rzesze czytelników detektywowi, daje radę wygrać z nim i wcale nie być czarnym charakterem. W wydanym w 1891 roku opowiadaniu, przynajmniej. Współczesne adaptacje zdecydowanie wolą spychać ją do tej kategorii, zgodnie z przestarzałą dość regułą, że Główny Bohater Ma Zawsze Rację.

Pierwszy z tą błyskotliwą ideą wyskoczył film Ritchiego, w którym Irene była złodziejką i miała jakieś niejasne powiązania z jego ekscelencją, doktorem Moriartym, z tego co pamiętam nie do końca dobrowolne. Do Sherlocka wrócę za chwilę, przeskoczę jeszcze na moment do następnej Irene, Irene z Elementary, o której kilka słów jest na dole tego drzewka w kategorii spoilery. Nie jestem pewna, czy przeszło rok od finału jest to dalej bardzo tajemniczy spoiler, niemniej był to dobry odcinek i nie chciałabym brać na siebie odpowiedzialności z ewentualnego zepsucia komuś niespodzianki, dół, na własną odpowiedzialność.

Rozumiem, że (filmowa) złodziejska profesja Irene miała w jakiś sposób odpowiadać jej skandalicznie nieprzystojnemu zawodowi aktorki. Nawet jeśli osadzony teoretycznie w kanonicznym czasie, film ma z realiami epoki bardzo niewiele wspólnego i trudno byłoby oddać jakiekolwiek poczucie skandaliczności oryginalnej kariery Irene. Pozostaję sceptyczna wobec skuteczności tego rozwiązania, ale chyba taka jest jego logika.

Sherlock bardzo sprytnie wymyślił sobie dominatrix, zachowując to samo rozchwianie między tym, że nie jest to jeden z zawodów, które standardowa, konserwatywna matka (o ojcu nie wspominając) doradza swojej dorastającej córce, a tym, że nie jest to problem osoby, która go wykonuje, tylko uprzedzonego społeczeństwa. Jest to mądra analogia do operowej kariery w XIX wieku.

Dlaczego jednak, na miłość boską, wpychać ją przy tym w konszachty z Moriartym?

Oryginalna Irene Adler nie miała nic wspólnego z ciemną stroną mocy. Czas na to, żeby przypomnieć sobie treść Scandal in Bohemia był już dawno, drzewko byłoby mniej krzywe, ale tutaj tendencyjnie przyda mi się najbardziej.

Do Sherlocka Holmesa przychodzi zamaskowany, tajemniczy klient – albo może raczej klient, który myśli, że jest tajemniczy, Holmes domyśla się jego tożsamości szybko, skutecznie i ku wielkiemu swojemu zadowoleniu. Czeski monarcha we własnej osobie. Czeski monarcha, który chce zawrzeć odpowiedni dla swojej monarszej pozycji związek małżeński i boi się, że fotografia z grzesznej przeszłości pogrzebie jego dynastyczne plany. Stwierdza, że kobieta, z którą jest na tej fotografii, grozi jej publikacją i oznajmia zaintrygowanemu Holmesowi, że musi zdjęcie odzyskać. Być może nie do końca świadomie podbija stawki, opowiadając o krokach, które już podjął (i które mu guzik dały) – kobietę zatrzymał już kilka razy i przeszukał, jej dom przetrząsnął (ransack, mówi, a Oxford Dictionary podpowiada usłużnie, co może kryć się pod tą czynnością: 1) Go through (a place) stealing things and causing damage:, 2) Search (a place or receptacle) thoroughly, especially in such a way as to cause harm). Nie ma przy tym mowy, żeby Irene czegoś chciała – nie ma mowy o żadnym szantażu, odmówiła też sprzedaży zdjęcia, ta propozycja była królewskim pierwszym krokiem. Czarna, gradowa chmurka na świetlistym niebie małżeńskiej szczęśliwości, Irene nie szuka zysku, grozi sabotażem zbliżających się zaręczyn bezinteresownie, jako zawistna była kochanka. O żadnych próbach cywilizowanej rozmowy nie ma wprost mowy, być może – niewinne przypuszczenie – że jedna strona była przyzwyczajona do dostawania tego, czego chce od razu i bez gadania i próba takiego rozwiązania nie przyszła jej do głowy. Dając mu mały kredyt zaufania, może i próbował, i Irene powiedziała mu, żeby poszedł do diabła, fotografia należała w końcu do niej i nie jej problemem było ukrywanie tego związku. Nic o cywilizowanej rozmowie nie wspomina, w każdym razie.

Podbite stawki pochłaniają uwagę Holmesa i przyjmuje sprawę, jakby dostał właśnie prezent świąteczny. Komplikacje, jakie napotyka, to dla niego dodatkowe bonusy – a są to ciekawe komplikacje. Wynikają bowiem z tego, że w opowieści o genialnym detektywie, w którym jego kronikarz nie spotyka ich przeciwniczki osobiście, nie ma więc dla niej dużo miejsca, Irene zdołała zapewnić sobie całkiem autonomiczną historię. Nie przez to, że Holmes jest zaangażowany w rozwiązanie związanej z nią sprawy, to jest naturalna konstrukcja opowieści detektywistycznej, jakaś niewłasna historia, którą detektyw odkrywa. Co wyróżnia Irene to prosty fakt, że Holmes nie tyle odkrywa jej życie, podczas kiedy ona biernie czeka na ostateczny werdykt. Przeciwnie, Holmes plącze się w nie i, zmuszony do nadganiania w dyktowanym przez nią rytmie, daje radę jedynie dotrzymać jej kroku. Do czasu, rzecz jasna. Znienacka jest świadkiem jej ślubu (i świadkiem na jej ślubie), co w praktyce oznacza przyspieszenie jej wyjazdu, co oznacza komplikację jego planów, co oznacza konieczność improwizacji, z której koniec końców jest niezwykle zadowolony. Jak się rychło okazuje, niesłusznie.

Watson, jak powiedziałam, nie ma kontaktu z Irene, nie ma więc szansy, żeby dać się jej wypowiedzieć. Wiemy tyle, co powiedział o niej czeski monarcha, który mi osobiście wydaje się człowiekiem raczej wątpliwej jakości i pierwszej wody dupkiem, więc do tego, co mówi o swojej byłej kochance (do której zresztą dalej coś czuje) podchodzę z pewną ostrożnością.

Z jej strony dostajemy jeden, krótki list. Dostajemy go, kiedy Irene zniknęła już ze sceny - po tym Holmes spróbował już wyrwać jej upragnioną fotografię, a ona zorientowała się w jego grze. Holmes władował jej się do domu pod zmyślonym pretekstem – zatrudnił ludzi, którzy udawali, że próbują wyrwać jej torebkę, podczas gdy on bohatersko broni jej mienia i honoru; następnie z pomocą Watsona, który miał przynajmniej na tyle przyzwoitości, żeby czuć się z całą maskaradą trochę głupio, wywołał równie fałszywy alarm, produkując dym i zmuszając domowników do ucieczki, a Irene do zdradzenia, gdzie ukryła najcenniejszą dla niej rzecz, fotografię właśnie. Holmes, bardzo tą sztuczką satysfakcjonowany, wraca na Baker Street z przekonaniem, że jutro sprowadzi Irene na głowę swojego klienta – klienta, który, pozwolę sobie przypomnieć, kazał dwa razy przetrząsnąć jej dom, dwa razy ją przeszukać i raz przeszukać jej bagaż, podejrzewam więc, że nie byłby mile widzianym gościem. Przyznam się więc do wielkiej satysfakcji, kiedy następnego dnia panowie zastali dom pusty, fotografię znikniętą i list w tonie dużo uprzejmiejszym niż sobie na to zasłużyli.

Dlaczego fotografia była dla Irene najcenniejszym przedmiotem? Wątpliwe, żeby czuła coś jeszcze do dawnego kochanka, dopiero co wzięła ślub. Nie chciała za nią pieniędzy, nie chciała nią szantażować. Gdyby faktycznie była tak mściwa, jak chciał klient Holmesa, opublikowałaby ją zgodnie ze swoją – rzekomą – zapowiedzią, spowodowała międzynarodowy skandal i narobiła kłopotów. Nie opublikowała jej. Jeśli faktycznie zagroziła, że to zrobi – a nie, dajmy na to, miłościwie Czechom panujący uznał za stosowne zabezpieczyć się na wszelki wypadek i tylko powiedział, że mu groziła – zrobiła to pewnie w pierwszym odruchu emocji, ponieważ, jak Irene pisze w pozostawionym liście, król w przeszłości czymś ją skrzywdził (pisze o sobie cruelty wronged) – możemy się domyślić, że co najmniej odprawił ją w jakiś parszywy sposób albo długo zwodził obietnicą małżeństwa (albo jedno i drugie, albo coś jeszcze w bonusie). Pisze, że zachowuje fotografię jako zabezpieczenie przed przyszłymi knowaniami tego fantastycznego człowieka. Być może ma z tym jakieś doświadczenie – i pewnie dlatego, jako polisa ubezpieczeniowa, z całego jej dobytku to właśnie fotografia przedstawiała dla niej najwyższą wartość. Niemniej, koniec końców, mimo że król po raz kolejny nasłał kogoś na jej prywatne życie, decyduje się niczego nie publikować (a mogłaby to zrobić, ze specjalnymi pozdrowieniami dla Sherlocka Holmesa).

Podejrzewam, że dlatego, że Irene była od nich wszystkich lepsza.

Z pewnością lepsza od małostkowego króla, który w przeszłości w jakiś sposób ją zranił. Który, najprawdopodobniej nie potrafiąc zwrócić się do niej osobiście, chciał ją kupić, a kiedy to nie poskutkowało - kiedy nie chciała zrezygnować z jedynego elementu zapewniającego jej jakąkolwiek przewagę w niezbyt równej relacji - potraktował ją miłą kombinacją włamywaczy i prywatnych detektywów.

Była też zresztą lepsza od wściekle konserwatywnego społeczeństwa, które rzuciłoby się na skandal, jaki wywołałaby publikacja fotografii z iście sępim zainteresowaniem. Watson pisze na początku o Irene, że była kobietą o wątpliwej przeszłości (dubious and questionable) – być może to zdanie z początku jego relacji popchnęło niektóre adaptacje w stronę robienia z niej czarnego charakteru. Z samego opowiadania wynika jednak, że Watson wypowiada się jako modelowy członek wiktoriańskiego społeczeństwa: poza karierą zawodową, Irene zgrzeszyła przesadną niezależnością i seksem pozamałżeńskim. Jej antagonistyczna pozycja wobec Holmesa była aktem samoobrony, to on wepchnął się jej do domu.

Od Sherlocka Holmesa Irene też była zresztą lepsza, również – nie wyłącznie – merytorycznie. Przejrzała go, ograła, bezdyskusyjnie wygrywając, ale nawet nie tylko o to chodzi. Holmes, przy swoim upodobaniu do mizoginistycznych uwag od czasu do czasu, tendencji, którą Watson opisuje jako cokolwiek wygasłą po przygodzie z czeskim królem, stawał po stronie swoich klientek w niezliczonych trudnych sytuacjach. Pomagał im uporać się z morderczymi pracodawcami, natrętnymi konkurentami, którzy nie rozumieli słowa „nie”, chciwymi na ich pieniądze ojczymami, sekretami z przeszłości, które mogły zniszczyć ich życie. Kanoniczny Sherlock Holmes, cokolwiek próbują pokazać współczesne adaptacje, (z Sherlockiem na czele), miał na podobne tematy wyrobioną, jasną opinię i nie potrzebował nikogo, żeby szeptał mu do ucha not cool. Ostatecznym zwrotem akcji w Scandal in Bohemia jest nie tylko to, że Sherlock Holmes przegrał. Sherlock Holmes zdał sobie przede wszystkim sprawę, że od początku reprezentował nie tego klienta, którego by wolał. Widać to bardzo wyraźnie po jego chłodnej, dyskretnej pogardzie wobec czeskiego króla, kiedy przeczytali list od Irene:
‘What a woman – oh, what a woman!’ cried the King of Bohemia (…). ‘Did I not tell you how quick and resolute she was? Would she not have made an admirable queen? It is a pity that she was not on my level?’
'From what I have seen of the lady, she seems, indeed, to be on a very different level from your majesty,’ said Holmes coldly.
 [A. Conan Doyle, Scandal in Bohemia
A potem nie zauważa wyciągniętej do pożegnalnego uścisku ręki swojego klienta – raczej ostentacyjny gest ze strony angielskiego dżentelmena o nienagannych manierach. Chyba, że przyjmiemy, że każdemu się zdarza coś przeoczyć i koncentracja Holmesa akurat na moment się wyłączyła.

Znalazł się nie po tej stronie, ale strata była niewielka, ponieważ Irene, ta z końca XIX wieku, zupełnie go nie potrzebowała. Dopiero Irene z XXI wieku, Irene, która z nim przegrała, potrzebny był, żeby – zatrważająco dosłownie – uratować jej życie, po tym jak pokazał jej, gdzie jest jej miejsce. Bardzo. Zły. Kierunek.

Jednym z argumentów usprawiedliwiających odwrócenie ról w Sherlocku bywa to, że stawki w Scandal in Bohemia są wyższe. Zważywszy, że oryginalna Irene miała w ręku wszystkie karty, nie jest to ściśle rzecz biorąc prawda, ale nawet pomijając ten aspekt, przyjmując na moment taką logikę – stawki były wyższe, ponieważ scenarzyści Sherlocka tak je napisali. Z kobiety, która zwyczajnie odmówiła oddania potężniejszemu od siebie byłemu kontroli nad własnym życiem i zdołała zabezpieczyć swoją przyszłość, nie robiąc przy tym nikomu krzywdy, zrobili tę, którą potężniejszy były próbował odmalować w salonie mieszkania przy Baker Street. Wyłącznie ich wymysłem jest Irene biorąca udział w jakimś spisku terrorystycznym – jakby nie dość mu było wad, Skandal in Belgravia był dla mnie narracyjnie wyjątkowo mętnym odcinkiem i do dzisiaj nie wiem, o co dokładnie w nim chodziło [przypis: próbowałam zdobyć jakąś wiedzę przez recenzję/streszczenie z A.V. Clubu, ale jedyne, co mi to dało, to znalezienie kolejnej fabularnej dziury, ogłaszam niniejszym bezwarunkową kapitulację na tym polu], niemniej był tam jakiś samolot, jacyś terroryści i jakieś zagrożenie dla bezpieczeństwa publicznego. Niewątpliwie była tam Irene, która sama z siebie, jako rodzaj niebezpiecznej zabawy, zbiera materiały do szantażu. Ba, na koniec odcinka, zanim okaże się, że jej niefortunne, z księżyca wzięte zauroczenie doprowadziło ją do zguby (błąd, na który jej kanoniczna odpowiedniczka z pewnością przewraca oczami), ma przed sobą na kolanach, jak mówi, cały naród brytyjski, życia liczone w setkach, jeśli Mycroft nie spełni jej wygórowanych żądań – zajmuje się więc, na dużą skalę, precyzyjnie tą czynnością, którą kanoniczny Holmes gardził bardziej niż morderstwem.

Z kobiety, która zyskała dezaprobatę społeczeństwa przed zbyt, na jego gust, niezależny tryb życia, Irene stała się czarnym charakterem, który faktycznie temu społeczeństwu zagraża. Relacja z oryginałem, która się tu tworzy – a od której Sherlock nie może się odżegnać, skoro regularnie ją wykorzystuje (albo przynajmniej chce wykorzystywać, jak długo umieszcza nazwisko Conan Doyla w czołówce) – nie jest najszczęśliwsza.

Zupełnie osobnym tematem byłoby to, dlaczego Sherlock tak bardzo nie lubi kobiet z kanonu w ich oryginalnych, niezbrodniczych wydaniach. W finale trzeciej serii, do Irene przyłącza się Mary Morstan, zdemaskowana przez Sherlocka jako płatna zabójczyni (na emeryturze). Zidentyfikowana po tym, jak, żeby ochronić swoje tajemnice, strzeliła do Sherlocka, co byłoby skutecznym sposobem powstrzymania go przed podzielenia się wiedzą z jej mężem – gdyby nie to, że rzekomo strzeliła tak, żeby go nie zabić (i co z tego, że w boleśnie długiej, introspektywnej sekwencji pokazane było jak byk, że przy życiu koniec końców utrzymała go nie precyzja Mary, a jego niegasnący nigdy geniusz w połączeniu z troską o Johna). Narracja wykorzystała to do radosnego powiedzenia „okej, to w takim razie nic się nie stało, wszyscy jesteśmy przyjaciółmi” i nikt się zbyt długo nie zatrzymywał nad kłopotliwym pytaniem, w czym, skoro nie w ostatecznym uciszeniu świadka, który wie za dużo, miała w takim razie pomóc cała szopka i czy strzelanie do innych ludzi to na pewno nie jest żaden problem. Pozostaje ono równie beznadziejnie bez odpowiedzi, co pytanie o to, dlaczego najszybsza droga do grona silnych postaci biegnie przez aktywne działanie w stronę zrobienia komuś krzywdy.

Chociaż w ten sposób klaruje się przynajmniej jedna rzecz (i może wrócę do Scandalu, wypuszczanie się w stronę trzeciej serii to kiepski pomysł). W logice większości seriali kryminalno-sensacyjnych, które lubią żonglować zagrożeniem terrorystycznym, ale nie mogą nic tak naprawdę wysadzić, bo za bardzo zmieniłoby im to realia świata przedstawionego, taka Irene faktyczni musiała zostać powstrzymana. Więc zostaje – powstrzymana, zdemaskowana, błaga braci Holmes, żeby zapewnili jej ochronę. Sherlock wychodzi, Mycroft (zapewne) odmawia i chwilę potem z kolei mamy Irene na kolanach (naród brytyjski pozdrawia), w środku nocy, na pustyni, ze łzami w oczach oczekującą na finałowy cios ze strony skrytego za turbanem faceta (skrytemu za maską czeskiemu królowi byłoby pewnie trochę przykro na taki obrót sytuacji, ale hej, westchnąłby, ostrzegałem was zawsze, że jest niebezpieczna) i chyba mniej irytującym zakończeniem tej sceny byłoby, gdyby faktycznie zginęła. Ale nie, Sherlock Holmes nagle postanowił jednak być szlachetnym bohaterem i popraktykować przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet akurat na tej jednej, która w ogóle nie powinna go potrzebować, a jakaś część widowni mniej lub bardziej metaforycznie rzuciła czymś w ekran.

Ponieważ, naprawdę, ze wszystkich ludzi, ze wszystkich kobiet, które Sherlock mógł ratować, Irene była najmniej fortunnym wyborem. Irene wyrosła na postać symboliczną, na jedną z ukochanych kobiecych postaci właśnie dlatego, że reprezentowała sobą tak rzadkie, wtedy zwłaszcza (a i do dzisiaj nie dość częste), głośne, i bezdyskusyjne babskie „TAK, MOŻEMY” i tak, mamy prawo do własnego życia, własnej historii – i nie, nie zawsze potrzebujemy faceta do rozwiązania naszych problemów.

Sherlock Holmes pomógł wyjść z niemożliwie trudnych sytuacji wielu kobietom i wiele z nich – rezolutnych, zachowujących zimną krew wobec zagrożenia, inteligentnych – nadawałoby się do opowieści, w której odkrywa w sobie małego rycerza na małym białym koniu. Violet Hunter, guwernantka, która wywęszyła, że jej pracodawca jest raczej podejrzaną figurą i sprowadziła mu Holmesa na głowę. Panna Dunbar, z The Problem of Thor Bridge, która próbowała wykorzystać zauroczenie swojego pracodawcy do sprowokowania go do zrobienia czegoś pożytecznego ze swoją fortuną i skończyła oskarżona o morderstwo. Mary Morstan, bardzo daleka od profesji seryjnego zabójcy, za to zamieszana w sekretną przeszłość swojego ojca i zdecydowanie potrzebująca profesjonalnej pomocy. I tak dalej. Conan Doyle opisał sporo takich historii. Być może – paradoksalnie – dlatego, że nie był wyśmienitym pisarzem (z całą miłością) i nie wiedział, jak płynniej włączyć ich opowieści w ciąg narracji, dawał im sporo miejsca, żeby mówiły w swoim imieniu.

Irene Adler nie opowiedziała swojej historii, nie była bowiem bohaterką, która przyszła na Baker Street prosić o pomoc. Była tą, która doskonale poradziła sobie sama, w niesprzyjającej kobietom epoce, i rzesze czytelniczek pokochały ją za to na zawsze i absolutnie nie chciały widzieć jej na kolanach. Nie jestem pewna, czy coś mogłoby temu zakończeniu pomóc, ale jeśli coś mogło mu jeszcze bardziej zaszkodzić – to sposób, w jaki Irene poniosła klęskę. To, że z ich dwójki właśnie Irene popełniła oparty na emocjach błąd, dała się zauroczyć i przyspieszony puls był jej zgubą.

Jak napisałam na początku, shippowanie Irene i Holmesa nie jest raczej niczym nowym. Watson pisze kategorycznie, że Holmes nie miał żadnych romantycznych uczuć względem niej, wydaje mi się jednak, że można potraktować jego słowa z pewnym sceptycyzmem, jeśli komuś by na tym zależało i ich potencjalne intelektualne partnerstwo daje pewne podstawy do zrobienia z nich pary w jakimś inaczej ułożonym, alternatywnym uniwersum.

Do czego kanon nie daje żadnej podstawy, to ułożenie nieodwzajemnionego zauroczenia między nimi tak, że to Irene pozostała stroną wzdychającą. Nie. Irene spotkała Holmesa, popatrzyła na niego z zainteresowaniem, ale potem wzięła swojego świeżo poślubionego męża i zniknęła z horyzontu. Sherlock Holmes wyłącznie stał jej na drodze i Irene wyraźnie nie była zainteresowana wzdychaniem do niego.

Wracamy do problemu luźnej adaptacji i tego, że Sherlockowi zasadniczo nic nie stało na przeszkodzie, żeby całą sytuację przetasować, nie musi wiernopoddańczo oddawać kanonu – niemniej, jak długo z kanonu bezpośrednio czerpie, tak długo nie uniknie bezpośrednich porównań do niego i wynikających z nich pytań. Dla części zakochanych w oryginale fanów było to zapewne pytanie „na miłość boską, dlaczego?”. W bardziej rozwiniętej formie można by je postawić mniej więcej tak: czy krótki żart słowny naprawdę był warty tego, żeby we współczesnej adaptacji odpowiedniczka wiktoriańskiej, zwycięskiej bohaterki musiała błagać mężczyznę o zapewnienie jej ochrony po tym, jak wygłosił przemowę zakończoną złośliwym podziękowaniem, za ostateczny dowód, że miłość jest przeszkodą? (I've always assumed that love is a dangerous disadvantage. Thank you for the final proof, triumfuje Sherlock, na co Irene odpowiada, już bezradnie, już ze łzami w oczach: Everything I said, it's not real. I was just playing the game. Przynajmniej nie dodaje żadnego please like me back).

Sherlock postanowił opowiedzieć historię Irene Adler na odwrót – po przeszło stu latach, robiąc wreszcie porządek z kobietą, która zmyliła inteligencję Sherlocka Holmesa. Na końcu przynajmniej również Sherlock okazuje się zainteresowany Irene – nie jest to może pełna podmiotowość we własnej historii, coś, czego można by oczekiwać od XXI-wiecznej adaptacji opowieści o kobiecie, która zyskała pełny podziw przeciwnika, jednocześnie pokazując mu, jak bardzo nie zrozumiał, której stronie pomaga, przechytrzając go i zachowując całkowitą kontrolę nad swoim życiem, ale najwyraźniej, tyle musi wystarczyć. Koniec końców, kiedy dla dawnej Irene opinie Holmesa były przypadkowym produktem ubocznym w zwycięskim pojedynku, to zainteresowanie Sherlocka ocaliło współczesnej Irene życie. Na szczęście dla niej, zaciekawiła go, była większym wyzwaniem niż sprawy zwykle przynoszone przez jego klientów. I gdyby nie jej głupie emocje, gdyby nie to, że w obliczu genialnego detektywa nie mogła przecież myśleć do końca racjonalnie, byłaby pewnie zagrożeniem.

Ktoś wreszcie dostrzegł rację czeskiego króla.




[Elementary, spoilery: tutaj trochę zależy jak na to spojrzeć. Połączenie mojej głębokiej sympatii do tego serialu i filologicznego umiłowania do komplikacji daje w efekcie interpretację, w której Irene Adler była jedynie mitem – utalentowaną malarką, niekonwencjonalnie chroniącą wybrane dzieła sztuki przez profaństwem kustoszy muzeów, która jednak została całkowicie skonstruowana na użytek Sherlocka. Jedyne, co z tego mitu zostało, to pokomplikowana relacja, jaka łączy go potem z Moriarty, Irene i Jamie są tu dwiema osobnymi postaciami, z których tylko jedna istnieje tak naprawdę, a druga jest równie nieprzestępcza, co fikcyjna. Można jednak spojrzeć na to w sposób prostszy, a też uzasadniony: Irene Adler okazała się aliasem złego geniusza. Przynajmniej jednak nikogo o nic nie błagała i koniec końców jej zgubą okazała się Joan, nie Sherlock.]

7 komentarzy:

  1. "Sherlock postanowił opowiedzieć historię Irene Adler na odwrót" - tak jak Sherlock wiele elementów kanonu bierze i opowiada na odwrót. To tak znany fakt, że nawet my, którzy przeczytaliśmy jedną powieść i parę opowiadań o Sherlocku Holmesie to wiemy ;)
    Z jednej strony rozumiemy twoje zarzuty - są logiczne i trudno się z tym nie zgodzić, ale w serialach, filmach i książkach szukamy raczej dobrych opowieści niż hymnów na cześć feminizmu. Lubimy czytać o silnych kobietach, ale podoba się nam też gdy te silne, niezależne kobiety - a Irene z Sherlocka taką była - mają też swoje słabości. Łatwo jest przesadzić i zrobić z silnej kobiety robota bez uczuć i słabości, trudniej pokazać, że mimo całej swojej siły taka kobieta też może przegrać. To jest dopiero niesztampowe.
    I nie widzimy za bardzo jak Sherlock miałby w tym momencie serialu przestać panować nad uczuciami (nie niczego nie czuć, ale bezrefleksyjnie poddać się temu co czuje) tak, by jednocześnie wciąż pozostać tym Sherlockiem, którego znamy. Irene może rzeczywiście nie musiała zakochiwać się w Sherlocku, jednak co do bazowania serialu na Doyle'u. No właśnie. Bazuje na. Nie jest dokładnym przełożeniem, jedynie z kosmetycznymi zmianami, by dopasować historie ACD na współczesne realia. Także, scenarzyści mają prawo napisać taką Irene jaka im się podoba. My raczej szukalibyśmy wad w poprowadzeniu jej wątku, nie tam, gdzie zakochuje się ona w Sherlocku, a tam, gdzie wiąże się ją tak bardzo z Moriartym. Mogli się znać, nawet współpracować, przeciwko Sherlockowi i nie przeszkadza nam zupełnie to, że Sherlock z nią wygrał, ale uczynienie z niej kobiety, która sama sobie nie poradzi w wielkim, złym świecie, w związku z czym uratuje ją jej rycerz w czarnym burnusie... ech.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że scenarzyści mogli napisać taką Irene, jak im się podoba – scenarzyści w ogóle mogą robić, co im się żywnie podoba, nikt ich przed tym nie powstrzymuje. ;D Natomiast to, co im się podoba, niekoniecznie musi podobać się widzom – nie chcę sobie tu uzurpować praw do mówienia w imieniu jakiejkolwiek większej całości, ale są tacy, którym taka Irene się nie podobała. „Sherlock” nie może zjeść ciasteczka i mieć ciasteczka – przywabiać widzów tym, że jest „na podstawie” Conan Doyle’a, a potem wzruszać ramionami na zarzuty, że jego interpretacje kanonu są, według niektórych, nietrafione, pod dziką kartą współczesnej adaptacji. Szalone byłoby żądanie, żeby podchodził do XIX-wiecznych opowiadań jak do tekstu świętego, który wolno mu jedynie uaktualniać. Natomiast każda zmiana, jaką wprowadza, siłą rzeczy, istnieje w kontekście już opowiedzianego tekstu i każda jest bazą do porównania, co jest super, co jest z jednym powodów, dla którego kochałam „Sherlocka”. Moc reinterpretacji polega właśnie na tym, że istnieje w relacji między dwoma (co najmniej) tekstami, i gdzieś na ich przecięciu nabiera dodatkowych znaczeń, coś mówi o jednym i o drugim, zachęca do porównań. I zmieniona z kanonu rzecz, zwłaszcza tak wyraziście zmieniona, nie wisi w tekstowej próżni, tylko przeciwnie, coś podkreśla. Dla części fanów Conan Doyle’a i „Sherlocka” Irene na pewno była fajnym charakterem, dla części fanów „Sherlocka”, którzy nie czytali wcześniejszych tekstów, fajną samodzielną postacią, ale część widzów, na podstawie porównania ich ze sobą, może dojść do wniosku, że to zupełnie nie to, czego by oczekiwali i jest to ich (nasze, moje) prawo. Również dlatego, że Irene przegrała. I to, kto do kogo wzdychał było podrzędnym problemem, gdyby nie zakończenie, w którym zauroczenie jest precyzyjnie tym powodem, dla którego przegrywa. I szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, żeby w jej przegranej było cokolwiek niesztampowego – głównym bohaterom mało kto daje się porządnie potknąć i coś naprawdę przegrać. Sherlocka scenarzyści trzymają za rękę i bardzo pilnują, żeby na koniec odcinka był postacią, której racja jest jegojsza. ;)
      Nie chciałam pisać dokładnej analizy „Scandalu” – również dlatego, że nie chciałam go jeszcze raz w całości oglądać, fragmenty, które były mi potrzebne do tego drzewka wystarczyły, żebym zaczęła się zastanawiać, jak bardzo kochałam „Sherlocka” na początku drugiej serii, że zniosłam ten odcinek bez ataku ciężkiej cholery (a zniosłam), pisałam, może nie sprecyzowałam tego dostatecznie we wstępie, jaki żal może mieć do tego odcinka fan oryginału (być może zahaczając o to, co może się w niej nie podobać jako autonomicznej postaci, nie jestem w stanie myśleć o niej bez kontekstu oryginału) i dlaczego Irene „Sherlocka” wydaje mi się regresywna względem tej dawniejszej. Rozumiem, że ludziom może nie przeszkadzać, że przegrała – ale rezerwuję sobie prawo, żeby na to fuczeć, ponieważ Irene Adler jest dla mnie synonimem postaci, która wygrywa swoje (nikogo przy tym nie mordując). Scena rycerza w czarnym burnusie była już ciosem poniżej pasa. ;D

      Usuń
  2. Do opowiadania o Irene jeszcze nie doszłam, ale szczerze przyznam, że po 2x02 Sherlocka odechciało mi się go dalej oglądać. -_- Ship Irene x Sherlock zupełnie mi nie przypadł do gustu (Johnlock forever!). Ale bardziej w temacie Twojego wpisu - bardzo się cieszę, że tu wpadłam (dzięki poleceniowej notce ginny :D ) i dowiedziałam się więcej o Irene. I o tym, że może polubiłabym choć trochę jej książkową wersję. ;p
    Pozdrawiam i od teraz obiecuję zaglądać na tego bloga, Adria. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książkowa Irene jest super - nawet jeśli informacje o niej są skąpe (a może właśnie dlatego).
      I zapraszamy! ;D

      [nie chce mi się logować, pozdrowienia, Narb. Jakby blogspot raczył powiadamiać o nowych komentarzach, życie byłoby prostsze.]

      Usuń
  3. Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.

    OdpowiedzUsuń
  5. 51 years old Nuclear Power Engineer Nikolas Candish, hailing from Port Hawkesbury enjoys watching movies like Sukiyaki Western Django and Lockpicking. Took a trip to Archaeological Site of Cyrene and drives a Legacy. zobacz to

    OdpowiedzUsuń