piątek, 21 lutego 2014

Pesymistyczna inauguracja

Pierwszy wpis miał być optymistyczny; zabawne, jak to nigdy nie wychodzi. I'm so sorry.

Kocham beznadziejnie i całym sercem „Ucztę Wyobraźni” wydawaną przez MAG. To seria składająca się z książek, których nie wydałoby żadne wydawnictwo o zdrowych zmysłach książek, po które sięgnie garstka odbiorców gotowych na czytelnicze wyzwania i stawiających wysoko poprzeczkę swojej wyobraźni. Traktowanie fantastyki jako literatury poważnej i wymagającej nie jest chyba zbyt popularne, zwłaszcza w kraju przeżywającym finansowy i czytelniczy kryzys (ach, te piękne wydania i twarde okładki  wyzwanie chyba jednak przede wszystkim dla portfela). Każdy z tytułów wbija w fotel jeśli nie literackim kunsztem, to pomysłami przekraczającymi wszelkie ustalone granice.

Plus rodzinnego domu bez wi-fi jest jeden  nie ma opcji wylegiwania się w łóżku z tumblrem, automatycznie więc jakoś wracam do zwyczajów sprzed ery przenośnych komputerów i nadrabiam zaległości czytelnicze. Ostatnio padło na „Pieśń czasu. Podróże” Iana MacLeoda  jednego z autorów, do których zaczynam nabierać bezwarunkowego zaufania. „Podróże, zbiór krótkich form, zaczynają się od łagodnego powrotu do świata znanego z „Wieków światła” i „Domu burz”; steampunkowej rewolucji przemysłowej, pieśni śpiewanych mechanizmowi młyna, poczucia nieuchronności zmian i próby nadążenia za przyśpieszającym światem. Każdy z następnych tekstów zaskakuje odmiennością i świeżością spojrzenia na kwestie omówione już na wszelkie możliwe sposoby, od uzależnionego od turystyki ojca rodziny po kolejne  a jednak zupełnie inne  spojrzenie na niewolnictwo i odległą przeszłość. To wszystko brzmi banalnie, ale dostarczyło mi rozrywki na poziomie „nie mogę iść spać, zostało mi 150 stron”, co jest najfajniejszym uczuciem na świecie.

Drugą część zbioru stanowi (mini)powieść „Pieśń czasu”. Opis na okładce brzmi niewinnie koniec XXI wieku, staruszka znajduje na kornwalijskiej plaży blisko swojego domu młodego mężczyznę, który nie pamięta, kim jest. Postanawia się nim zaopiekować i opowiada mu o swoim życiu  rodzinnych perypetiach i karierze skrzypaczki na tle wielkich przemian i tragedii wieku, który dla nas dopiero się zaczął. Początek nie wskazywał na jakąkolwiek rewolucję. Nie jest to powiedziane wprost, ale bohaterka urodziła się zapewne na początku wieku, może w drugiej dekadzie? Opis jej dzieciństwa nie zaskakuje więc niczym futurystycznym, otaczający ją świat jest naszym światem. Roushana jednak dorasta i narracja staje się coraz bardziej realistyczna, a w sielankowe życie wbija się szerszy kontekst. Wkraczamy w przyszłość, która najpierw zaskakuje, a potem okazuje się przerażająco prawdopodobna. Epidemia nietolerancji pokarmowej nie brzmi może bardzo tragicznie, jest zaprzeczeniem wizji pandemii, jakimi karmią nas filmy apokaliptyczne. Nie ma plagi zombie, są tylko ludzie, którzy powoli więdną, gdy ich organizmy powoli się poddają. Konflikt indyjsko-pakistański eskaluje. Spadają bomby. Wybuchają wulkany. Woda ulega skażeniu. Zamieszanie polityczne uniemożliwia jakąkolwiek konstruktywną reakcję na świat, który staje się coraz mniej przyjazny. Chcielibyśmy widzieć przyszłość jako lepszą od uwierającej nas teraźniejszości; mamy nadzieję, że wszystkie problemy, z którymi teraz się mierzymy, zostaną rozwiązane. Nie dopuszczamy myśli, że dzisiejsze problemy kiedyś mogą wydać się śmieszne nie dlatego, że będziemy kiedyś tak światli, że przeszłość wspomnimy jako czas chwilowego kryzysu racjonalności, ale dlatego, że prawdziwe kryzysy dopiero nas czekają. Międzynarodowa Flota, podbój kosmosu, pierwszy kontakt? Ha. Nikt do tego nie będzie mieć głowy.

Czytałam „Pieśń czasu” przy brzęczącym telewizorze pokazującym kolejne etapy kijowskich starć. Beznadziejność sytuacji splotła się z beznadziejnością narracji; tuż za miedzą, dla mnie teraz niemal dosłownie, dzieją się rzeczy trudne do pojęcia i optymizm retro science-fiction, które ostatnio tak lubię, staje się coraz zabawniejszy. Chyba rzeczywiście wcześniej zdążymy się wybić. Choć książka nie kończy się akurat zbyt pesymistycznie  przynajmniej jeśli chodzi o tło i świat, który, być może, jednak z tych kryzysów wyszedł obronną ręką. Ale czy na pewno, czy tylko bohaterka ze swojej samotni nie śledziła już wydarzeń poza swoim kawałkiem skalistego wybrzeża  trudno powiedzieć.

L.

PS: Swoją drogą, MacLeod jest chyba jedynym autorem, jakiego znam, któremu lepiej wychodzą bohaterki niż bohaterowie. Wszystkie kobiety, które opisuje, są barwne, mocno zarysowane i bardzo prawdziwe. Mężczyźni jakoś giną na ich tle, są trochę bez wyrazu, nawet gdy odgrywają ważne role. Więc można i tak. Ciekawe.

3 komentarze:

  1. Ad. PS. Zupełnie, zupełnie inna bajka, ale - Joanna Bator. ;D Co prawda, w dużej mierze dlatego, że mężczyźni zajmują u niej znacznie mniej miejsca i pisze głównie historie kobiet, ale Joanna Bator barwne, mocno zarysowane i bardzo prawdziwe kobiety i ich, niezbyt optymistyczne również, prawdziwie brzmiące, historie.

    OdpowiedzUsuń
  2. W planach. :) Ale kobieta dobrze pisząca kobiety nie jest aż taką sensacją. Wiele razy spotkałam się z usprawiedliwianiem "a, to mężczyzna, skąd miałby wiedzieć, jak napisać dobrą kobietę" (lol), a fajne kobiety w ciężkim SF pisanym przez typowego zachodniego mężczyznę-pisarza to coś, hm, interesującego.

    OdpowiedzUsuń
  3. McLeod to chyba jeden z lepszych autorów w Uczcie. Przynajmniej wg mnie. : ) Do samego cyklu nie mam zaufania, bo co sięgnę, to trafiam na książkę napisaną ładnym językiem, ale nie zawierającą zbyt wiele treści.

    OdpowiedzUsuń