środa, 28 maja 2014

Sadness and serenity in the days of future past

Wpis o nowych X-Menach mógłby się właściwie zamknąć w jednym zdaniu. Albo nawet jednej onomatopei. Zasłużyli jednak na co najmniej zmutowaną plastikową niebieską paprotkę i odśpiewany nad nią podwójny peanik – bo nie da się pisać o drugim filmie, nie odnosząc się do pierwszego, to więc doskonała okazja, by docenić oba. Może to będzie raczej plastikowy niebieski bluszcz...? Nieważne.

Spoilers, sweeties.


„First Class” obejrzałam po raz pierwszy podczas Marvel-fazy wywołanej przez niejaką Findis mantrującą pod nosem „Loki, Loki, Loki”. Dla świętego spokoju postanowiłam się przebić przez filmy budujące „Avengers”, a potem już nie mogłam się zatrzymać (i dalej nie mogę). Zakochanie się nastąpiło przy pierwszej frazie wypowiedzianej po francusku przez Michaela Fassbendera. A potem przy całej reszcie. Kilkanaście razy. „First Class” jest dla mnie przykładem doskonałego scenopisarstwa, reżyserii, wyczucia nastroju i zrównoważenia elementów dramatycznych, komicznych i niezbędnych w tego typu kinematografii przydługich scen akcji. Jest przepiękny wizualnie, dynamiczny, lekki i zabawny, a przy tym nie banalny; porusza kwestie bardzo poważne i jest mocno spleciony z wątkiem politycznym, co zawsze bardzo cenię. Krótko mówiąc, to jeden z takich idealnych filmów, które wpisują się perfekcyjnie w moje oczekiwania i nie jestem w stanie za nic ich krytykować. I wcale nie chcę.

Wyczytałam gdzieś, że pierwotnie miał się koncentrować na młodości Magneto. Dobrze, że zrezygnowano z tego pomysłu, bo nie dostalibyśmy tak uroczego, puchatego Xaviera i dwóch równoległych, a potem splecionych wątków dwóch bardzo podobnych i skrajnie różniących się bohaterów, którzy na pierwszy rzut oka są bardzo prości, a na drugi wcale nie. Obaj odkrywają swoją inność w młodym wieku; u jednego prowadzi do tragedii, u drugiego do wyobcowania; wywodzą się ze skrajnie różnych środowisk i różnice doświadczeń prowadzą ich do odmiennej interpretacji tej samej wstępnej tezy: wywodzimy się z określonej grupy i mamy świadomość naszej odmienności, więc jesteśmy odpowiedzialni za nam podobnych, którzy mogą potrzebować pomocy. U Xaviera skręca to później w edukację i ochronę, Erik chce zagwarantować warunki, w których taka ochrona nie będzie potrzebna.

Zawstydzająco dużo czasu zajęło mi odkrycie, jak właściwie wygląda układ tworzony przez tych dwóch bohaterów. Filmy zdają się sugerować typowy podział – Xavier to przyszły Dumbledore, przyszły mentor, obrońca i lider tej jasnej, bardziej zrównoważonej strony. Magneto jest charyzmatycznym szaleńcem, który zmierza do utopijnego celu po trupach, nie zważając na konsekwencje, nie zastanawiając się nad bardziej kompromisowymi rozwiązaniami... Ale moment. Erik jest dzieckiem holokaustu. Musiał w jakimś momencie odkryć, że do wojny, powstania obozów i całej machiny sadyzmu, której padł ofiarą, doprowadziły właśnie kompromisy. Jak ktoś taki mógłby wierzyć w dyplomację? Xavier wychował się w pałacu po drugiej stronie oceanu, a o wojnie słyszał pewnie tylko w radiu. To bogate amerykańskie dziecko, które wierzy w zwycięstwo dobra i istnienie rozwiązań, które zadowolą wszystkie strony. Wierzy w dobre intencje władz, sprawiedliwość społeczną, życzliwość spotykanych ludzi, ostateczne zwycięstwo zdrowego rozsądku. Tymczasem trzecią stroną jest widz, który wie, że ludzki lęk przed innością musi przeważyć, bo bardzo podobny lęk przez odmiennością obserwuje na co dzień. A niejednokrotnie jest ofiarą podobnych prześladowań. Budowana przez X-Menów metafora jest naprawdę oczywista. Ale to właśnie sprawia, że to bardzo dobre SF – można się cieszyć opowieścią o mutantach przeżywających ekscytujące przygody, a można tylko delikatnie skręcić i odkryć bardzo aktualną analizę rzeczywistości i odnieść ją do własnych doświadczeń. Różnych doświadczeń, bo to model, niestety, dość wielofunkcyjny.

Dynamika między bohaterami ukazuje się więc w zupełnie innym świetle. Xavier nie jest jednoznacznie dobry – jest miękki i niezdecydowany. I, przede wszystkim, zapatrzony w siebie i w gruncie rzeczy trochę tchórzliwy. Wychowywał się pod kloszem, na uniwersytecie był cudownym dzieckiem, planował zapewne kontynuować karierę naukową i spędzić życie w jakimś przytulnym kampusie amerykańskiej uczelni. Nie chce wystawiać nosa ze swojej bezpiecznej i wygodnej norki. Erik nie miał w życiu ani momentu takiego komfortu – prześladowania zaczęły się mniej więcej wtedy, kiedy się urodził? – i nie może pokładać nadziei w ludzkiej życzliwości, bo nigdy jej nie doświadczył. Widział najgorsze rzeczy, do jakich zdolni są ludzie i zna świat o wiele lepiej niż Charles. Nie czyni go to czarnym charakterem. Czyni go to jedyną trzeźwo myślącą osobą wśród postaci pierwszoplanowych. Miękkość Charlesa tylko spycha Erika głębiej w radykalizm, bo utwierdza go w przekonaniu, że musi wziąć sprawę w swoje ręce. Jak sam później stwierdza, gdyby Charles był skłonny podejmować bardziej stanowcze decyzje, historia potoczyłaby się inaczej i może nawet mogliby współpracować. Niestety taki Charles i taki Erik zbyt się różnią, by móc razem cokolwiek osiągnąć. Łatwo nie zgadzać się z metodami Magneto, ale przy bliższym przyjrzeniu się – trudno go nie rozumieć i przyznać, że w gruncie rzeczy to właśnie on ma rację i choć zmierza do celu w sposób, który może budzić nasz opór, to chyba nie ma innej drogi. Ukrywanie się i strategia unikania to nie są rozwiązania długoterminowe, a on tylko takie uznaje.

Charles Xavier jest wspaniale napisaną postacią. Budzi ogromną sympatię – może za sprawą Jamesa McAvoya, którego urok chyba obezwładnia każdego widza – do tego stopnia, że wydaje mi się, że łatwo przeoczyć jego wady. W „First Class” widać je mniej, bo jest tam u szczytu możliwości – jest empatyczny, otwarty, zdeterminowany, podekscytowany tym, co się wokół niego dzieje, pełen nadziei, że właśnie budują sobie lepsze jutro. W „Days of Future Past” mamy Charlesa zupełnie innego – i muszę przyznać, że zupełnie się tego nie spodziewałam. Nie przewidziałam ponurego, pustego domu, topienia depresji w lekomanii i strachu przed samym sobą. Od „First Class” minęło dziesięć lat i mniej więcej w połowie tego czasu mógł nastąpić ten wspomniany w filmie zaciąg do wojska pierwszych współpracowników i uczniów Xaviera – co oznacza, że Charles spędził w takim stanie dobrych kilka lat? Choć z drugiej strony Magneto spędził tę dekadę w plastikowej klatce. Trudno porównywać. Co się działo między „First Class” a śmiercią Kennedy'ego? W jakich okolicznościach zginęli niemal wszyscy towarzysze Magneto? Powinnam poczytać komiksy, prawda...?

W porównaniu z Xavierem, wady Magneto są o wiele wyraźniejsze i zdają się przysłaniać ogólny rozsądek jego poglądów budowany na doświadczeniu i pesymistycznym może, ale jednak racjonalnym postrzeganiu sytuacji. I w tym momencie okazuje się, kto ma rację i kto zarazem skazany jest na porażkę. Dobry bohater (w pewnym sensie) wygra, ale nie jest to pożądany obrót spraw, nie dla tych przynajmniej, którzy sympatyzują ze sprawą. Lub się z nią utożsamiają. A to przecież dla tych utożsamiających się pisana była ta historia. Nie ma tu dobrego rozwiązania.

„First Class” jest filmem bardzo kolorowym i ekscytującym. Ekscytację nazwałabym dominującą emocją – wiemy, że to wcale nie skończy się dobrze, ale ciągle mamy nadzieję, że przy którymś oglądaniu wszystkie te cudowne postacie na końcu pójdą razem na drinka. To początek historii i o ile bohaterowie podejmują masę dyskusyjnych decyzji, to jednak otwiera się szeroka perspektywa i wiemy, że wszystko dopiero przed nimi. W „Days of Future Past” nastrój jest zupełnie inny – coś między żalem a zawieszeniem w niezdecydowaniu. Xavier-pustelnik chowa się przed światłem słonecznym i światem za grubymi zasłonami rodzinnego domu, boi się samego siebie i zrzuca na innych winę za własne niepowodzenia. Magneto również cierpi z powodu straty, ale nie daje się temu żalowi obezwładnić i ciągle dąży po trupach (a przynajmniej chciałby po trupach) do celu, który sobie wyznaczył. Raven odkrywa, że zarówno Charles, jak i Erik chcą mieć nad nią kontrolę – która może i wynika z ich dobrych intencji, ale trudno się dziwić Mystique, że postanawia od obu się uwolnić. A między nimi Logan. Och, Logan. 

Po dwóch filmach o Wolverine'ie miałam dużo żalu – bardzo lubię tego bohatera, jest tak po wiedźmińsku cyniczny i wędrujący własnymi ścieżkami, ale zarazem naprawdę sympatyczny, myślący i nawet do pewnego stopnia wrażliwy. W dwóch filmach sobie poświęconych tych cech nie ma – szczególnie w drugim, w którym myślenie wyłącza zupełnie i to widza bardzo boli, zwłaszcza o 4 nad ranem. A tu nagle pojawia się Logan doskonały. Nie jest może idealnym materiałem na podróżnika w czasie, choć jego bardzo bezpośrednie wyjaśnianie biednym młodszym wersjom bohaterów, że przybywa z przyszłości i ma dla nich robotę, jest fajnym komicznym elementem, ale jednak w tej roli świetnie się sprawdza i jest zarazem i drapieżnikiem/wojownikiem, i strategiem, i rodzicem, który patrzy na kłócące się dzieci i wzdycha ze zniecierpliwieniem, pocieszając się myślą, że kiedyś z tego wyrosną. Po dwóch nieudanych filmach odnajduje wreszcie swój mózg, i swoją wrażliwość, i jest niezbędnym członkiem drużyny nie tylko za sprawą pazurów, ale też jako osoba, która wie – to, co się stanie, to, co stać się powinno, i to, co należy powiedzieć i jak przekonać do współpracy dwóch facetów z przerośniętymi ego, których łączy naprawdę dziwna relacja. A równocześnie wie, kiedy zamilknąć, stanąć z boku, dać bohaterom możliwość podjęcia samodzielnie decyzji, które ich ukształtują. Woli im zaufać, choć ryzyko jest ogromne, bo chce, żeby stali się tymi ludźmi, których zna i ceni. Jak ja lubię takiego Wolverine'a, chcę więcej... 

Wspomnieć jeszcze wypada o Quicksilverze, który był fenomenalny i mogłabym go oglądać godzinami. A słowa „fajne, ale obrzydliwe” włączam do prywatnego słownika. Szkoda tylko, że w „Age of Ultron” zagra tę postać ktoś inny. Wysoko zawieszona poprzeczka.

Co do ogólnej idei „Days of Future Past”, bo na razie pokrążyłam sobie tylko po bohaterach –bardzo mnie cieszyła perspektywa podróży w czasie i choć spodziewałam się większego zapętlenia i skomplikowania, to może jednak dobrze, że się na to nie zdecydowano i postawiono na solidne skonstruowanie jednej wersji historii. Wielkie brawa dla twórców za przedstawienie wątpliwości, czy przeszłość rzeczywiście można zmienić i cameo Jima Kirka, który tak doskonale tam pasował! Samej przyszłości nie widzieliśmy może dużo, ale to mnie akurat nie zmartwiło, bo była przerażająca. Rzadko trafiają do mnie takie postapokaliptyczne wizje, ale ta była wyjątkowo upiorna. Strażnicy byli doskonali, naprawdę straszni. Ilekroć widzę takich przekonujących wrogów, jestem pod wielkim wrażeniem, że można jeszcze wymyślić coś, co trafi do widza, który przyzwyczaił się już do wszelkich okropności na ekranie. Ostatnio tak zachwycona byłam (i dalej jestem) doktorowymi Ciszami. Wróg, który przyjmuje twój sposób ataku i się na niego uodparnia – Strażnicy wydają się niepokonani, a przy tym są maszynami, więc nie ma też szans na negocjacje. Przerażające.

Dużo widziałam krytycznych słów względem zakończenia. Prosty happy end. Nudny happy end? A skąd. Dla mnie to najlepszy typ happy endu, czyli taki, przy którym miałam łzy w oczach – bo tak, jest oczywiste od początku, że im się uda. W ostatniej chwili, ale musi im się udać. Ale jak mogłoby być inaczej? Mniejsza z Xavierem i Magneto – oni sami sobie utrudniają życie i nic chyba tego nie zmieni. Ale Logan na takie zakończenie zasłużył i nie darowałabym scenarzyście, który by go tego pozbawił. Jasne, film się kończy i nie wiemy, co będzie dalej – zapewne coś strasznego czai się za rogiem. No rest for the wicked. Ale te kilka minut zakończenia z Loganem, który z niedowierzaniem obserwuje wokół siebie normalność, o jakiej nawet nie śnił, to chyba jedna z najlepszych scen, jakie ostatnio widziałam. I'm Hufflepuff. Lubię dobrze napisane happy endy. A ten był super.

Listki i gałązki listkami i gałązkami, ale przecież wiadomo, że piszę to wszystko tylko po to, żeby wspomnieć o scenie po napisach. EGYPTOLOGISTS, GO HOME. Już wszystko wiadomo. Nie jestem w stanie wyrazić, jak strasznie cieszę się na myśl o następnej części, cokolwiek ma w niej być. :))) Uwielbiam Marvela za to, jak dopieszcza swoich fanów. Zawsze jest na co czekać i każdy kolejny film wydaje się coraz lepszy. Oby zawsze tak było.

4 komentarze:

  1. A ja bym końcówkę DoFP zmieniła. Niedużo. Znaczy wyrzuciłabym zasadę „cofnięty w czasie pamięta wersję przyszłości sprzed zmiany”.
    I na koniec zobaczylibyśmy innego Logana – tego, który idzie uczyć historii (a potem, mam nadzieję, sztuki ;-D) – za to nie zastanawiałabym się dlaczego Xavier tak się cieszy że ten inny Logan, ten, którego znał od lat, właśnie przestał istnieć… W końcu wszyscy inni występują w wersji 2.0 więc nie jest to kwestia „nie mogliśmy tak po prostu unieważnić bohatera, którego znamy od lat”

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem bardzo przywiązana do tej zasady, że podróżnik w czasie postrzega świat inaczej i w przypadku zmiany biegu dziejów jako jedyny pamięta to, co się od-stało. DW mi to wbiło bardzo mocno. ;) Choć na mój gust powinien raczej pamiętać obie. I sobie na tym tle trochę pocierpieć.
      Czy ja wiem, czy z tego właśnie cieszy się Xavier? Wydawało mi się, że w tej krótkiej pauzie wyczytuje z Logana, co się stało i cieszy się, że mu się udało zapobiec katastrofie. Ale to moja teoria, za pierwszym razem ta scena była dla mnie niezbyt jasna. Muszę zobaczyć po raz trzeci. ;D Nie wiem, młody Xavier miał tyle współczucia względem Logana i wszystkich nieszczęść, które go spotkały, że może starszy się cieszy, że choć część się jednak nie wydarzyła? Mam pomysły, ale nie, chyba nie zrozumiałam tej ostatniej sceny.

      Usuń
  2. Wygląda na to, że Logan stracił pamięć podczas topienia go w rzece. Może jak już trafił do szkoły, Xavierowi było smutno, że stary znajomy, tak bardzo im się przysłużył i uratował wszystkich, a nawet o tym nie wie?
    Więc w koncówce się cieszy, że teraz Logan pamięta również i swoje starsze wcielenie. Nie jest powiedziane, że w ogóle nie będzie pamiętał nowej wersji zdarzeń, może po prostu jest mocno oszołomiony powrotem starych wspomnień i z czasem mu przejdzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Raczej nie miał pojęcia skąd się tam wziął – gdy stary Logan w Paryżu zobaczył Strykera, Kitty zaczęła tracić kontrolę i przez chwilę do głosu doszedł młody Logan, który nie wiedział gdzie jest, co tu robi i kim są ci wszyscy ludzie. Czyli najprawdopodobniej młody Logan nie ma dostępu do wspomnień z momentów, gdy za kierownicą siedział stary. Pamięci tak całkiem stracić nie mógł, skoro później uczył historii (jakoś nie sądzę żeby po drodze uzupełniał wykształcenie).
      Ale tak, wersja że jak ochłonie to będzie pamiętał obie wersje przeszłości najbardziej by mi odpowiadała. Bo jednak cholernie szkoda byłoby żeby Logan 2.0 zniknął bez śladu, ja bym bardzo chętnie przyjęła jakieś streszczenie wydarzeń z alternatywnej linii czasowej – no bo po korekcie mamy X-Menów +/- w komplecie, wszyscy się cieszą, ale jednak nie było tam Magneto ani Raven/Mystique.
      BTW, jakże miło ze strony przypadku że większość przełączeń stary/młody odbywała się w momencie snu/utraty przytomności. Wyobraźcie sobie na przykład że stary Logan melduje się w 1973 kilka godzin wcześniej… ;->

      Usuń